Sandacze z toni

W naszych wodach nizinnych nie ma chyba bardziej tajemniczego i przebiegłego drapieżnika niż sandacz. O technikach jego połowu napisano niezliczoną liczbę artykułów, a mimo to wciąż potrafi zaskoczyć nawet najwytrawniejszych łowców. I jest to bez wątpienia jego największy atut, bo niestety walecznością mętnooki nie grzeszy.

sandaczeztoni3
Tym razem daruję sobie i Wam opis najrozmaitszych technikach opadowych i odpowiedniego do nich sprzętu, skupię się natomiast na najmniej rozpropagowanej technice, czyli łowieniu sandaczy w toni głębokiego jeziora. Rzeczni spinningiści świetnie sobie radzą z drapieżnikami uganiającymi się za drobnicą w połowie wody i przy jej powierzchni, wręcz czekają, aż odlepią się one od dna, bo sygnalizuje to rozpoczęcie „wielkiego żarcia". Wędkujący w wodach stojących konsekwentnie natomiast opukują dno, starając się skusić przymurowane do niego mętnookie. Najczęściej są to ryby nieżerujące, a przynętę atakują, reagując instynktownie agresją na uciekającą ofiarę. Bez wątpienia jest to bardzo sportowe i ciekawe łowienie. Problem pojawia się wtedy, gdy sandacze zaczynają uganiać się za drobnicą w toni, chociażby 2–3 m nad dnem. Wówczas kończą się brania przy tradycyjnym opadowym prowadzeniu przynęty. W takiej sytuacji większość wędkarzy zaczyna nerwowo szukać nowych miejscówek, uznając, że najwyraźniej ryby przestały żerować, a często właśnie dopiero teraz drapieżniki zaczynają prawdziwe polowanie.
Coś podobnego przeżyłem w tym roku w trakcie tygodniowego wypadu na letnie jeziorowe sandacze. Wyposażeni w łódź z echosondą, kilkanaście kilo główek jigowych i niezliczoną ilość gum ruszyliśmy na spotkanie z kolejną wędkarską przygodą. Wprawdzie pogoda była bardziej plażowa niż wędkarska, a temperatura wody zachęcała do kąpieli, a nie spinningowania, to jednak zaraz po zwodowaniu łodzi ruszyliśmy na rekonesans. Na pozór nasze łowisko nie było zbyt urozmaicone. W długim kilkukilometrowym rynnowym jeziorze z maksymalną głębokością dochodzącą do 40 m było zaledwie kilka szerszych blatów nieprzekraczających 12 m i jeden płytki – do 7 m. Zdecydowana większość linii brzegowej charakteryzowała się ostrym, wręcz pionowym spadem. Po dwóch dniach pływania z sondą zrozumiałem, że łatwo nie będzie. W ciągu dnia większość sandaczy stała bardzo głęboko, można było znaleźć pojedyncze sztuki poprzyklejane na płytszych stokach (od kilku do kilkunastu metrów), blaty natomiast praktycznie świeciły pustkami. W miarę gdy słońce schodziło coraz niżej, sytuacja zaczynała wyglądać bardziej obiecująco. Drapieżniki wyraźnie zmieniały stanowiska.

Coraz więcej mętnookich wychodziło na płytsze spady i blaty. Stały jak przymurowane przy samym dnie. Raz na jakiś czasudawało nam się namówić któregoś do współpracy i łowiąc z podbicia na szczytówce wędki można poczuć typowe krótkie pstryknięcie.

sandaczeztoni7
Niestety, zdecydowana większość ryb nie przekraczała 60 cm, a ponadto spory ich procent siadał na gumę przy podbijaniu do góry i był zaczepiony od spodu na zewnątrz pyska.Wraz ze zbliżaniem się wieczoru sandacze pewniej atakowały przynęty, a blaty z minuty na minutę stawały się lepszym łowiskiem.W pewnym momencie ryby opanował prawdziwy amok – praktycznie co kilka rzutów było branie. Niestety, trwało to zaledwie 30 może 40 min i skończyło się nagle, jak nożem uciął.
Poszukując ryb na styku wieczoru z nocą, zaobserwowałem masę drobnicy, która wprost roiła się po całym blacie i na spadach. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to zachowanie się ławicy. Tak jak w ciągu dnia jej chmury można było, za pomocy sondy, namierzyć na różnych głębokościach, to teraz zlały się w swoisty 4-metrowej grubości kożuch wolno przemieszczający się tuż przy powierzchni wody. Pod nim sonda pokazywała pojedyncze sygnały dużych ryb.
Sandaczowe puzzle zaczynały składać się w jedną całość... Żadnych wątpliwości nie pozostawiało też zachowanie miejscowych wędkarzy. Gdy wieczorne brania ustawały, wyciągali kotwice i zaczynali trollingować. Jak się później okazało, wyjmowali w ten sposób całkiem niezłe sztuki. Niestety, na samą myśl o łowieniu „na dorożkę" sandaczy, szczupaków lub sumów dostaję nerwowych drgawek. Na szczęście mój kompan miał podobne podejście i zamiast pójść na skróty zaczęliśmy kombinować, jak dobrać się do toniowych grubasów. Następnego dnia sytuacja wyglądała identycznie. No, może z drobnym wyjątkiem: przed samym zmierzchem, ustawiając się do poprzyklejanych na kancie sandaczy, na ekranie sondy zobaczyliśmy ławicę, a tuż powyżej niej (ok. 2 m nad dnem) dwa sygnały dużych ryb. Ustawiliśmy łódkę w odległości 3/4 rzutu od domniemanego stanowiska drapieżników i rozpoczęliśmy biczowanie. Ja rzucałem na wypłycenie i skokami sprowadzałem przynętę do łodzi, kolega z kolei prowadził swoją gumkę równolegle do stoku.

sandaczeztoni11
Pierwsze przepuszczenie przynęty okazało się niewypałem. Gdy wykonywałem kolejny rzut, kątem oka zobaczyłem silne zacięcie. Wędka mojego towarzysza mocno się wygięła, a po chwili na powierzchni przewalało się cielsko dużego sandacza. Po podebraniu ryby i szybkiej sesji fotograficznej nadszedł czas na przesłuchanie szczęśliwca. Najwyraźniej pod wpływem zastrzyku adrenaliny kumpel wszystko wyśpiewał. Okazało się, że po paru skokach przy dnie postanowił poprowadzić gumę nieco wyżej. W tym celu podniósł ją kilkoma szybkimi obrotami korbki, a następnie prowadził wysokimi podbiciami (równocześnie z kołowrotka i nadgarstka), nie dopuszczając do zatknięcia gumy z dnem. Atak ryby nastąpił po kilku takich podskokach. Branie, w odróżnieniu od przydennych, było zdecydowane, a przynęta dosłownie pożarta. I jak to się ma do tradycyjnego wizerunku ostrożnego, czającego się przy dnie drapieżcy?
Oczywiście przez dalszą część wieczoru postanowiliśmy łowić tylko w ten sposób, by udowodnić sobie samym, że to nie był przypadek i że znaleźliśmy sposób na trollingowe sandacze. Niestety, plany pokrzyżowała pogoda. Gwałtowna wichura zmusiła nas do wcześniejszego powrotu na kwaterę.
Możecie mi nie wierzyć, ale kolejnego dnia, pomimo pstryków z dna, nie mogłem doczekać się momentu, aż mętnookie podniosą się i będzie można rozpocząć grę w toni. Wieczorem wiatr prawie całkowicie ustał, podobnie zresztą jak brania. Przy powierzchni widać było ławicę spławiającej się drobnicy. Tubylcy wolno snuli się po blacie, ciągając za sobą woblery. Delikatny zefirek wiejący równolegle do brzegu stwarzał wymarzone warunki do łowienia w dryfie. Dlaczego nie? Przy założeniu, że chcieliśmy łowić w toni, można było spróbować i tego. Przynajmniej obłowimy w ten sposób dużo więcej miejscówek. Spływaliśmy w odległości rzutu od brzegu. Niestety, ryby nas nie rozpieszczały. W ciągu ponadgodzinnego piłowania w toni dały się skusić jedynie okoń i 2 ok. 50-centymetrowe szczupaki. Robiło się już prawie całkiem ciemno, gdy wpłynęliśmy w płyciutką maleńką zatoczkę. Na samym wejściu do niej było 12 m głębokości, która szybko zmniejszała się do 4, a dalej do 2 m. Pierwszy rzut pod brzeg, przynęta wpadła do wody na napiętej plecionce i po sekundzie, może dwóch prowadzenia potężne iście boleniowe branie wyrwało mnie z letargu. Zacinam i... pudło! Mocno wkurzony zacząłem szybko zwijać przynętę, jednak po paru sekundach, gdy emocje opadły, zdecydowałem się dalej ją poprowadzić. Puściłem ripper w opad i ok. 1 m pod powierzchnią nastąpiło kolejne równie mocne branie. Zaciąłem, ale tym razem już nie spudłowałem. Po chwili dobra siedemdziesiątka ląduje w łodzi. Gdy ja wyczepiałem swojego sandacza, kolejnego wyjmował kolega. Obie ryby zaatakowały praktycznie spod samej powierzchni. Najwyraźniej upodobały sobie to miejsce, a skoro tak, to i nam bardzo przypadło do gustu. Wiele się nie zastanawiając, ustawiliśmy się na kotwicy w wejściu w zatoczkę i holując co parę minut rybę, nawet nie zauważyliśmy, kiedy zapadła całkowita ciemność.
Mniej więcej 40 minut po zapadnięciu zmroku brania znacznie osłabły. Może „skuliśmy" wszystko, co chciało współpracować, a może po prostu przestały żerować.
Przed spłynięciem na kwaterę umawiamy się na trzy „pogrzebowe" rzuty. Jeżeli nic się nie wydarzy, to wracamy.

sandaczeztoni8
Postanowiłem spróbować nieco inaczej i założyłem dużą, wręcz szczupakową gumę. W końcu na Wiśle w nocy to działa, to może i tu poskutkuje. Posłałem gumę daleko na 2-metrowe wypłacenie, pozwoliłem jej opaść na napiętej plecionce do dna i nie zważając na zwiększającą się głębokość, podciągałem ją do siebie w równym tempie, bez żadnych podskoków. W połowie długości rzutu, ok. 1 m nad dnem nastąpiło kolejne branie. Najwyraźniej sandacze nie chciały tak łatwo puścić nas do domu. Dostaliśmy jeszcze w tym miejscu na duże rippery kilka ryb. Brania całkiem ustały dopiero po pierwszej w nocy. Wracając na kwaterę, z zaciekawieniem obserwowałem echosondę. Kożuch z drobnicy gdzieś się rozpłynął, w toni co jakiś czas widać było ławice leszczy i tylko gdzieniegdzie przy dnie na dużej głębokości stał drapieżnik. Najwyraźniej po kolacji na mieście wróciły do domów...
Ostatnie dni łowienia potwierdziły nasze wcześniejsze obserwacje. Po południu sandacze zaczynały nieśmiało atakować i przyduszać przynętę przy dnie. Przez mniej więcej godzinę przy zachodzącym słońcu brania z opadu stawały się częstsze i agresywniejsze, potem ryby podnosiły się wyżej i trzeba było łowić je w toni, a w miarę zapadania ciemności wychodziły pod brzeg na płytką wodę.
Podsumowując, moja letnia przygoda z jeziorowym sandaczem, poza tym że dostarczyła mi wiele frajdy, dużo mnie nauczyła. Wiem też, jak lepiej przygotować się na następną wyprawę. Po pierwsze, na łódź wezmę jeden dłuższy kij (2,70 m), dzięki któremu będę mógł płynnymi ruchami prowadzić duże gumy w toniowym opadzie, co tak świetnie sprawdziło się po zmroku. Po drugie, zaopatrzę się w dryfkotwę, bo niezwykle rzadko trafiają się idealne warunki do dryfowania, a w odróżnieniu od szczupaków sandaczom wyraźnie przeszkadzał dźwięk silnika kontrolującego szybkość i kierunek spływu łodzi. Po trzecie, ponieważ na rybach nie można popadać w rutynę i trzeba eksperymentować, zabiorę ze sobą pudełko mocno pracujących w opadzie wahadłówek przeznaczonych do połowu troci w morzu, to może się okazać bardzo skuteczne...

sandaczeztoni1