Żyłka czy plecionka na trocie?

Jestem zdecydowanym zwolennikiem żyłek, ponieważ zawsze liczę na spotkanie z okazową srebrną trocią, a jest ona nadzwyczaj waleczna. Czy jednak plecionkę należy od razu definitywnie odrzucić?

Plecionka, jak wiadomo, nie rozciąga się i przez to tracimy ważny „zawór bezpieczeństwa”, jaki daje rozciągliwa żyłka. Przydaje się on w występującej często sytuacji, gdy ryba jest zacięta tylko za koniec pyska. Sztywna plecionka sprawia, że grot lub groty są wyrywane z rybiej paszczy lub ją rozrywają (zwłaszcza gdy ryba jest zapięta tylko za wargę). Żyłka w takiej sytuacji daje o wiele większe szanse na udany hol.  Tę wadę plecionki do pewnego stopnia niweluje używanie specjalnej wędki, która dzięki swej miękkości amortyzuje szarpnięcia ryby. Ale nawet taki kij nie zapewni amortyzacji, którą daje żyłka. 
Oczywiście, jak to zwykle w życiu bywa: coś kosztem czegoś. Plecionka ma za to inne, niebagatelne zalety, które – uprzedzając pytania – nie mają nic wspólnego z możliwością zatrzymania w miejscu srebrnego kolosa. Dzięki niej dużo łatwiej wyczuć, np. we wrześniu, delikatne brania typowe dla „starych”, zasiedziałych już w rzece troci. Zresztą nie tylko tych ryb, bo akurat po takim właśnie pstryknięciu zdarzyło mi się wyjąć naprawdę solidnego łososia. Gdybym łowił na żyłkę, nie byłoby możliwe wychwycenie tamtego wyjątkowo delikatnego brania. Więc powtórzę: coś kosztem czegoś. 

linka1
Tak było przez wiele lat. Ostatnio jednak pojawiło się rozwiązanie kompromisowe, czyli produkowana w Japonii żyłka fluorokarbonowa. Otrzymałem ją do testów jakieś 3–4 lata temu i dziś mogę powiedzieć, że to jest prawdziwy strzał w dziesiątkę. Jest ona dużo mniej rozciągliwa od zwykłej żyłki, przez co lepiej przekazuje sygnały spod wody, ale jednak się rozciąga, dzięki czemu zapewnia już dosyć przyzwoity poziom amortyzacji podczas holu. Z kolei cechą, którą „odziedziczyła” po fluorokarbonie, jest odporność na przetarcia, a to niebagatelna zaleta. Nie ma także pamięci rozciągania, co jest już wręcz nie do przecenienia ze względu na dużą liczbę zaczepów w rzekach trociowych. Zwykła żyłka rozciągnięta mocno wraca do swojej postaci, ale... nie do końca. Stopniowo jej ostatni odcinek robi się coraz dłuższy i słabszy, przestaje „pracować”. Trzeba tego pilnować i w odpowiednim czasie obcinać osłabione metry. Nawet najlepsze tradycyjne żyłki z czasem słabną. Żyłka fluorokarbonowa jest zaś od tej wady wolna. Jest wolna także od dużej wady twardego fluorokarbonu. Każdy, kto nim rzucał (a łowienie z nim w roli linki głównej nie jest dobrym pomysłem przy wszystkich zaletach tego niewidocznego w wodzie materiału), wie, że źle się on układa podczas rzutu, spadając ze szpuli zwojami. To niekorzystne zjawisko wydatnie skraca rzuty. Żyłka fluorokarbonowa podczas zarzucania zachowuje się jak plecionka, czyli miękko wysnuwa się z kołowrotka. 
Ideał? Nie do końca, bo ten nowy wynalazek ma także pewną złą cechę. Jest on mianowicie kruchy na zgięciach, przez co lubi strzelić na kabłąku przy np. zaczepie. Dlatego ważnej jest, zwłaszcza w takim przypadku, aby nie szarpać „z kołowrotka” (w ogóle jest to niepolecane w żadnej sytuacji). Ja sobie radzę w ten sposób, że owijam wokół przedramienia kilka zwojów żyłki jeden obok drugiego, aby na siebie nie zachodziły (oczywiście mając na sobie kurtkę lub grubą bluzę) i w ten sposób ciągnę przynętę. Wtedy jest tylko jedna możliwość pęknięcia tej żyłki: na węźle. 
Nieco się rozpisałem, ale rzecz jest warta uwagi, tym bardziej że w Internecie pojawiają się głosy, iż w dziedzinie żyłek od wielu lat nie dochodzi do żadnych poważnych przełomów technicznych. Mam nadzieję, że przekonałem Was, że nie do końca jest to prawdą i dlatego warto śledzić i testować nowinki w ofertach światowych producentów. 
Na koniec jednak muszę dodać, że gdy ryby są naprawdę ostrożne, to wtedy także żyłka fluorokarbonowa nie pomoże. Chcąc nie chcąc, sięgam wówczas po plecionkę i miękki kij. W przypadku większej ryby zaraz po zacięciu luzuję hamulec, aby amortyzacja była lepsza.