Jesienna Mörrum

Są takie miejsca, gdzie mogę jechać bez zastanowienia. Ono przychodzi dopiero po podjęciu decyzji o wyjeździe. Tak było i tym razem. Miałem jechać nad Mörrum w końcówce sezonu i dopiero podczas pakowania się dotarło do mnie, co to oznacza.

Jestem wręcz uzależniony od łowienia ryb łososiowatych, więc już samo słowo Mörrum wywołuje u mnie zrozumiały dreszcz emocji. I nie powinno to nikogo dziwić. Ta rzeka jest najlepszym łowiskiem łososi w Szwecji i wzdycha do niej chyba każdy miłośnik płetwy tłuszczowej mieszkający na południe od Bałtyku. Ja nie jestem wyjątkiem, gdy więc otrzymałem zaproszenie od osób zarządzających tym łowiskiem, nie wahałem się ani chwili. Moment refleksji przyszedł dopiero wtedy, gdy dotarło do mnie znaczenie określonej w zaproszeniu daty przyjazdu. Ni mniej, ni więcej była to końcówka sezonu 2017, czyli ostatnie dni września. To na Mörrum taki okres, że złowienie łososia wymaga sprawnego posługiwania się dwuręczną muchówką, co oznacza nie tylko umiejętność wykonywania rzutów, ale także ogarnianie wszelkich niuansów sprzętowo-taktycznych z nią związanych. Ostatni raz łowiłem tak 2 lata temu (też na Mörrum). I poległem wtedy z kretesem. Było to w maju, kiedy łowi się nieliczne, ale naprawdę duże sztuki. Rekord łososia Mörrum to ponad 20-kilogramowa sztuka, tak więc jest o co walczyć. Mnie się nie udało, bo był to mój zaledwie drugi wyjazd z dwuręczną muchówką. Wcześniej co prawda łowiłem łososie na muchę na mniejszych rzekach, ale korzystałem z wędki jednoręcznej.

Przed wyjazdem zrobiłem sobie trening na Wiśle. Szału nie było, no ale trudno, nic więcej nie byłem w stanie zrobić. Zabrałem oczywiście także spinning, ale tylko jako „koło ratunkowe” na wypadek, gdyby wszystko inne zawiodło. Do niego przygotowałem zarówno zwykłe przynęty, jak i spinflugi (po szwedzku to słowo oznacza sztuczną muchę podaną na spinningu w zestawie z bocznym trokiem).

Wybierając się na Mörrum, koniecznie należy znaleźć czas na lekturę raportów znad wody w interesującym nas okresie. Obowiązkiem jest tam zgłoszenie każdej złowionej ryby z podaniem jej gatunku, miejsca, czasu i metody połowu (do wyboru są sztuczna much, spinning i spinfluga). Można to robić online, dzięki czemu powstała całkiem przydatna baza danych na temat najskuteczniejszych w danym okresie sposobów, dostępna pod adresem www.sveaskog.se/morrum i tam też przeczytałem, że prawie 100% łososi zostało złowionych na muchę. Oprócz raportów wędkarzy są tam również codzienne komunikaty o temperaturze wody i jej przepływie. Można więc łatwo sprawdzić korelacje między warunkami wodnymi a odnotowanymi połowami. Naprawdę pożyteczny serwis! Wyraźnie było widać, że wraz ze zwiększaniem się przepływu (poziom wody szedł w górę) wzrastała liczba raportów o połowach – z kilku do ponad 30 dziennie. Wszystko więc wskazywało na to, że w „naszym” terminie wyniki będą zależały od szczęścia, i jeszcze raz szczęścia.

Mörrum to piękna rzeka. Powyżej miasta o tej samej nazwie jest po prostu bajkowa (nawet nie biorąc pod uwagę jej rybostanu). Płynie zachwycającymi zakolami przez czarowny bukowy las. Można wręcz całym sobą chłonąć uroki przyrody. Ale to się robi tylko w przerwach między rzutami, bo przecież jedzie się tam nie po widoki, tylko na ryby... Dodam jeszcze, że nad wodą panują życzliwość i koleżeńska atmosfera. Nikt przed nikim niczego nie kryje, spotkani wędkarze chętnie dzielą się spostrzeżeniami i informacjami o zauważonych czy też upolowanych rybach, podpowiadają sprawdzone w danym miejscu sposoby łowienia.

Oczywiście nie ma też czegoś takiego, że w popularnym miejscu obfitującym w łososie ktoś sobie stoi i okupuje je bez końca. Obowiązuje tu zasada: one cast, one step (jeden rzut, jeden krok). Oddasz rzut, to przesuń się krok do przodu. Za tobą grzecznie czeka kolejka chętnych. Nie wchodzą przed ciebie, nie przeszkadzają, bo wiedzą, że zaraz oni będą łowić, zachowując się identycznie. Tak jest np. na znanym topowym poolu Vickowe, i tylko dzięki temu każdy może tam połowić. Po obłowieniu go wędkarz albo idzie dalej, albo wraca na koniec kolejki. Wszystko jak w zegarku, tylko pozazdrościć takiej organizacji, a przede wszystkim kultury wędkarskiej.

W miejscach mniej znanych, o mniejszej renomie, a więc i mniej obleganych, ale także rybnych, rzadko widuje się taki obrazek. Najczęściej jest tak, że mamy fragment rzeki tylko dla siebie i możemy się na nim skupić. Tam można w pełni wczuć się w rytm rzeki i życie jej mieszkańców, dać się temu pochłonąć bez reszty. Tak właśnie wyobrażam sobie wędkarstwo trociowo-łososiowe i dlatego bez żalu rezygnuję z obławiania najlepszych, a zatem najbardziej przedeptanych pooli. Oprócz tego wychodzę z założenia, że skoro jest rzeka, a w niej ryby, to prędzej czy później któraś z nich będzie moja. Kwestia czasu i kombinowania…

Pojechaliśmy nad Mörrum we czterech – Mateusz, Robson, Kuba i ja. Od razu podzieliliśmy się na dwa zespoły. Mateusz jest zapalonym i zdeterminowanym muszkarzem, ja w tym przypadku, delikatnie mówiąc, byłem tym wątpiącym. Pierwszego dnia wykonałem zaledwie kilka rzutów muchówką i postanowiłem, że następny dzień zacznę jednak od spinningu. Nic nie złowiłem, więc jak niepyszny wróciłem do muchówki, zostawiając spinning na kwaterze. Brak wiary w to, czym się łowi, to paskudna rzecz, zwłaszcza gdy się przejechało taki kawał drogi, gdy czas ucieka, a ryby grają ci na nosie.

Robson i Kuba twardo natomiast trzymali się spinningu, łowiąc na spinflugę. I trzeba trafu, że Kuba jako pierwszy zaciął łososia. Namierzył go w pięknym miejscu, gdzie rzeka ostro skręcała prawie pod kątem prostym. Podręcznikowa miejscówka. Pod przeciwnym brzegiem znajdowała się głęboka rynna, skąd wyskoczył do muchy naprawdę gruby łosoś. Ponadmetrowa ryba niewiele sobie robiła z wysiłków Kuby, wyskakując w powietrze i walcząc bardzo dynamicznie, jak to zresztą na łososia tej wielkości przystało. Po paru skokach podpłynęła z impetem pod jego nogi, ale mógł tylko się temu bezradnie przyglądać, bo miała jeszcze zbyt wiele sił, aby ją podebrać, po czym niemal odbiła się od nich i ruszyła z prądem. Szybko weszła za zakręt, a Kuba nie był w stanie jej zatrzymać... Widowiskowy hol na naszych oczach zakończył się urwaniem zestawu przez łososia. Paskudne uczucie, znam je i szczerze współczuję każdemu, kto go doświadczył. 1:0 dla drużyny ryb.

Ten spektakl natchnął mnie myślą, aby sięgnąć ponownie po spinning. No bo skoro Kuba, to czemu nie ja? Wędka spinningowa została jednak na kwaterze (zostawiłem ją tam z premedytacją), a ja plułem sobie w brodę z tego powodu. Następny dzień, jak łatwo się domyślić, zacząłem ze spinningiem w garści. I choć ryby w rzece były, co widziałem na własne oczy, żadna nie pofatygowała się do moich przynęt. W końcu założyłem najlżejszą jaką miałem wahadłówkę trociową i poprowadziłem ją w dryfie w pół wody, zgodnie ze wszystkimi regułami sztuki. A gdy zeszła pod brzeg, w kamienie, wędka obiecująco się wygięła. Po zacięciu łosoś zrobił świecę i ruszył w dół rzeki. I się wypiął, dosłownie i w przenośni. Zrobiło się nieciekawie, bo 2:0 dla drużyny tych z płetwami.

Wieczór spędziliśmy przy Internecie, śledząc bieżące raporty z połowów. Tego dnia złowiono kilkanaście ryb, wszystkie na muchę. I – co ciekawe – wiele z nich praktycznie po ciemku.

Kolejny dzień zaczęliśmy od wizyty w sklepie wędkarskim w Mörrum, gdzie oprócz zakupów zasięgnęliśmy informacji na tematy techniczno-taktyczne. A dokładniej, jak poprawnie skonfigurować zestaw na łososie do dwuręcznej muchówki. Nie było co kombinować z ratowaniem na siłę urażonej dumy, tylko położyć uszy po sobie i w końcu zacząć łowić tak, jak łowili ci, którym się udało. Nie ma nic złego ani upokarzającego w pójściu po rozum do głowy, czyli po naukę do tych, którzy znają się na rzeczy.

Dowiedzieliśmy się, jaką wybrać linkę, jaki polilider i przypon. Zaproponowano nam użycie pływającej głowicy rzutowej, dołożenie tipu intermedialnego, a do niego – w zależności od głębokości wody – polilider szybko lub wolno tonący. Pocieszyło nas to, że posiadane przez nas muchy były w zasadzie w porządku. Dobrze dobraliśmy kolory jesieni, czyli rudy z czarnym. Sens miało stosowanie much ukręconych na kotwiczkach (treble) i podwójnych haczykach (double).

I tak uzbrojony ruszyłem w końcu nad rzekę. Dzień okazał się bardzo szczęśliwy. Gdy zacząłem obławiać miejsce, gdzie szeroko rozlana rzeka gwałtownie się zwężała, tworząc wąską gardziel, moją muchę zaatakował łosoś. Kotłował się na powierzchni, skakał na ponad metr, a potem – jak łatwo się domyślić – ruszył w dół rzeki. Tym razem jednak wbrew moim obawom wszystko wyglądało inaczej niż w czasie „przygody” ze spinningiem. Wzorowa amortyzacja dwuręcznej muchówki sprawiła, że rybie przeszła ochota na dalsze wyprawy i zawróciła w górę rzeki. A mój kołowrotek (zwykły muchowy magazynek na linkę) tylko trzeszczał. Palce miałem poobijane od jego „korbki”, bo to one służyły mi za hamulec. Po ok. 20 min holu udało mi się podebrać ponad 1-metrowego samca łososia. Najpiękniejsza ryba mojego życia! Potężna kufa, masywna budowa, wysoki w grzbiecie, pomarańczowe kropki na ogonie. Po krótkiej sesji zdjęciowej wrócił do wody. Wynik 2:1, czyli drużyna wędkarzy zaczęła odrabiać straty! Natchniony, z nowym zapałem wznowiłem rzuty. I nie odpocząłem zbytnio, gdyż potężne targnięcie wędką rozpoczęło kolejną tego dnia walkę z rybą. Tym razem była dużo mniej dynamiczna. Ryba walczyła bardziej swoją masą , niż dzikimi szarpnięciami. Kilkanaście minut obtłukiwania moich palców kołowrotkiem i kolejna sztuka została podebrana. O 1 cm większa niż poprzednia; tym razem była to samica. Niestety, nie tak ładnie ubarwiona jak samiec, ale też piękna. Remis 2:2, czyli już można powiedzieć, że nie daliśmy się rybom z Mörrum. Swój cel wyjazdu osiągnąłem.

Kropkę nad i postawili koledzy następnego dnia. Najpierw Mateusz złowił ładną troć, a potem Robson 75-centymetrowego łososia. I tak oto w glorii i chwale ustaliliśmy wynik towarzyskiego spotkania WMH Polska – Łososie z Mörrum na 4:2. Można było z poczuciem dobrze wykonanego zadania wracać na południową stronę Bałtyku.