Srebrny Bornholm

To był mój kolejny wyjazd na bornholmskie trocie. Tę niewielką duńską wyspę odwiedzałem już wielokrotnie jesienią, zimą i wiosną. Nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, która z wymienionych pór roku jest najlepsza z wędkarskiego punktu widzenia. Każda z nich ma swoje plusy i minusy.

Bornholm12Nie ma więc co kombinować – po prostu trzeba jeździć wtedy, kiedy czas pozwala. Tym razem wraz z grupą kolegów postawiliśmy na grudzień...
Nasza paczka to Mateusz, który bywał już na bornholmskich łowach, Paweł – „stary" trociowo-łososiowy wiarus znad Drwęcy, ale debiutant
w spinningu plażowym, Andrzej – karpiarz z wyraźnymi objawami salmonellozy i ja, niżej (a właściwie wyżej) podpisany.

 

Pobyt rozpoczęliśmy od wizyty nad rzeczką. Absolutnie urzekający widok! Wyobraźcie sobie całą masę troci wchodzących na tarło, wślizgujących się po ledwo obmywanych słodką wodą kamieniach do miejsca ich godów. I ani jednej siatki, ani jednego człowieka z szarpakiem, wędką czy też z agregatem... Spotykamy natomiast starszego pana w polaroidach, który grzecznie pyta nas, czy znamy regulamin łowienia na Bornholmie i przypomina, że po 500 m z każdej strony ujść rzeczek do morza obowiązuje strefa ochronna. Po krótkiej rozmowie razem oglądamy wchodzące do rzeki trocie.
Bornholm11Kolej na niezbędną wizytę – odwiedzamy sklep wędkarski, który pełni również funkcję bazy informacyjnej. Tu można się dowiedzieć, kto, gdzie, na co i ile połowił. Chłopaki kupują pasy neoprenowe, wszyscy przerzucamy lokalne przynęty: „hamery","viki" i „bornholmpilkeny". Już zaopatrzeni, sprawdzamy na necie kierunki wiatrów i wybieramy miejsce łowienia.
Pierwsze zejście, morze spokojne, nawet za spokojne, ale ze względu na „początkujących" kolegów decyduję, że można spróbować. Rozchodzimy się wzdłuż brzegu. Paweł i Andrzej z dużą ostrożnością wchodzą do morza pełnego kamieni i podwodnych skał. Andrzejowi w trzecim rzucie schodzi nieduża, ciemna trotka. Łowimy prawie na flaucie, Paweł z niewielkiej skałki wystającej z morza łowi pierwszą rybę – dorsza ok. 2 kg. Doławiamy jeszcze dwa dorsze. A gdzie są trocie? O zmierzchu zmieniam miejsce, wchodzę na wysuniętą w morze rafkę, daleki rzut i jest! Po krótkim holu wyciągam troć ok. 2 kg. Wołam Andrzeja. Wgramolił się ostrożnie na rafkę, rzucamy zawzięcie, mamy jeszcze po uderzeniu, ale już nic nie wyciągamy.
W kolejnych dniach szukamy „fali w twarz" w miejscach pozwalających na wejście do morza.
Z Mateuszem brodzimy odważnie, znamy ten rodzaj łowienia. Paweł z Andrzejem próbują chyba zbyt asekuracyjnie. Żeby coś złowić, trzeba zaryzykować. Mają parę ryb na kijach, ale nie udaje im się nic wyholować. Paweł w końcu odczarowuje Bornholm i łowi srebrniaka. Mateusz też już ma parę na rozkładzie. Tylko Andy, oderwany od swojego karpiowego łóżka, namiotu i ekwipunku, pozostaje z zerowym kontem. Ja nie narzekam, w połowie wyprawy mam na koncie 15 ryb, w tym parę naprawdę ładnych „srebrnych torped".
Bornholm4Jak to zwykle bywa, i tym razem trocie, a raczej ich upodobania, okazały się bardzo zmienne. Trzeba było mocno pogłówkować zarówno z przynętami, jak i ze sposobami ich prowadzenia. W nieco głębszych miejscach z małą lub średnią falą rewelacyjnie pracowały „hamery". Jest to bardzo popularna w Danii blacha, idealnie nadająca się do łowienia z opadu. Obciążenie w postaci ołowianej plomby, skupione w tylnej części przynęty, pozwala rzucać nią daleko pod wiatr. Na płytszych natomiast wodach, z podobną falą, znacznie lepiej sprawdzały się nasze rodzime „makrelki" i niezawodne bezsterowe „viki". Te 14-gramowe polspingowe blaszki nie są niestety przynętą dalekiego zasięgu, ale puszczone w opadzie nawet na 1,5-metrowej wodzie pięknie odjeżdżają na boki, nie pozostawiając trociom żadnego wyboru. Gdy w porośniętych morszczynem płytkich kamiennych rafach trzeba było rzucić daleko, by sięgnąć żerujących ryb, wtedy nadchodził czas „vika". Ten niepozornie wyglądający plastikowy wobler dzięki swojej wyjątkowej konstrukcji idealnie się do tego nadawał. Cała tajemnica tkwi w stalowej kulce, która swobodnie się przemieszcza wewnątrz korpusu przynęty. W momencie rzutu siła odśrodkowa przenosi całe obciążenie do tyłu, dzięki czemu wobler leci jak pocisk, a gdy wpadnie do wody, w trakcie prowadzenia obijająca się o ścianki kulka grzechocze, dodatkowo wabiąc ryby.

Bornholm1Bornholm3

W połowie naszej wyprawy zmieniły się kierunek i siła wiatru i mamy kłopot ze zlokalizowaniem ryb przy brzegu. Ratuje nas nasze dzielne autko. Po zainstalowaniu specjalnych uchwytów do wędek na zewnątrz samochodu byliśmy szybcy jak błyskawica przy zmienianiu łowisk (a dziennie trzeba było to robić nawet kilkanaście razy). Skoda była dla nas drugim domem. Zmarznięci i przemoknięci, słuchając dobrej muzyki, nabieraliśmy w samochodzie ochoty i sił do dalszej walki z żywiołem i naszymi ukochanymi salmonidami.
Bornholm2Każdy z nas próbuje różnych metod na przełamanie „pogodowego impasu". Mateusz często zbroi wędkę w spidolino, pamiętając o skuteczności tej metody z poprzedniego wyjazdu. Nie przynosi to jednak spodziewanych efektów. Moim zdaniem jest to rewelacyjny pomysł na delikatnie żerujące trocie, ale raczej w marcu i kwietniu, kiedy rozmnażają się pierścienice morskie, a trotki dosłownie dostają bzika na ich punkcie, obżerając się nimi wprost nieprzyzwoicie. Paweł postawił na blaszki swojego wyrobu przygotowane specjalnie na ten wyjazd, ale trocie na ogół tylko lekko je trącały. Zły to czas na testowanie! Na szczęście kilka ryb zechciało jednak skosztować nowych przysmaków – radość łowców była ogromna.
Ja zdecydowałem się na inny patent – 70-centymetrowy przypon z fluorokarbonu z 25-centymetrowym trokiem bocznym zakończonym muchową imitacją różowej krewetki, uzbrojony w wiedźmę (tak czule duńscy wędkarze nazywają bezsterowy wobler z lekko podgiętym tyłem, imitujący tubisa). Daje mi to kilka ryb, ale o dziwo zaczepione są na muchę. Być może troć odważnie atakuje krewetkę, by to „coś", co za nią płynie, jej nie uprzedziło. Dużo ryb spadało mi z takiego zestawu, skuteczność zacięcia jest jednak dużo mniejsza przy dwóch przynętach niż w tradycyjnym zbrojeniu.
Co parę dni wizyta w sklepie wędkarskim. Dno morza wokół wyspy jest usiane głazami, kamieniami i skałami, dochodzą do tego całe łąki morszczynu lub różnych trawek, a tam najczęściej są ryby... Trudno się dziwić, że w tych warunkach urywamy bardzo dużo przynęt i trzeba systematycznie uzupełniać ich zapas.
Przy okazji korzystamy też z internetowej prognozy pogody dla wyspy, co znacznie ułatwia poszukiwanie „srebra".Bornholm5 Mamy też szansę na wymianę doświadczeń z przemiłymi sprzedawcami, którzy podpowiadają nam różne sposoby łowienia. Naszą uwagę przykuły blachy przelotowe sprzedawane bez zbrojenia. Kupujemy kilka na próbę i nad wodę! Szykujemy je naprędce i... prawie natychmiast mamy parę ryb. Niestety, szybko je pourywaliśmy i resztę dnia łowimy tradycyjnymi zestawami. Następnego dnia rozmawiając w sklepie na temat skuteczności tych przynęt, dowiadujemy się, że miejscowi wędkarze zbroją je nieco inaczej, a cały handicap blach polega na tym, że przelotowa blacha w momencie brania i holu przesuwa się po krótkim przyponie z fluorokarbonu do krętlika łączącego go z plecionką główną, co powoduje mniej strat ryb w czasie holowania. Tak czy inaczej jesteśmy po prostu urzeczeni pracą tych przynęt. W wodzie opadając, zachowują się jak „wariatki" – i o to chodzi!
Dopasowujemy się do nowych warunków, łowimy sporadycznie, ale cały czas nie sprzyja nam pogoda. Co wieczór rozmowa, przebieranie przynęt, wymiany kotwic, kolacja i spać, aby na 6 rano być gotowym do łowienia.
Po kolejnej zmianie aury znajdujemy w końcu miejsca, gdzie mamy sporo kontaktów z rybami. Ich wielkość nie powala na ziemię, ale Andrzej łowi pierwsze srebrniaki w życiu. Są to co prawda „grillsy", ale szczęście Andiego i tak jest ogromne. Przez 2–3 dni pozostałe do końca wyprawy łowimy regularnie, ale większość to brązowe trocie. Tym razem lepiej się sprawdzają inne kolory niż na poprzednich wyprawach. Niekwestionowanym kilerem są blachy w kolorze seledynowo-zielonym, choć Andrzej wyciągnął trzy ryby na „hamera", w naszych narodowych barwach.
Bornholm6Wiatr jest dosyć silny, co wróży powrót większej liczby ryb pod brzeg. Brodzenie staje się coraz trudniejsze, a dotarcie do wymarzonych „miejscówek" stanowi prawdziwe wyzwanie. Często po zacięciu ryby, stojąc na wystającej skale, zapominaliśmy o falach, które nas zalewały i nierzadko hol kończył się kąpielą – po prostu fale zrzucały nas do wody. I tak, stojąc na niepewnym gruncie po pachy w wodzie, przychodziło nam podbierać „srebrne strzały", które objeżdżały nas wokół, wyskakując efektownie nad wodę. Cały czas łowiliśmy, zachowując ze sobą kontakt wzrokowy. Przekrzykiwanie huku fal było bezsensowne...
Ostatni dzień zdecydowanie należy do Mateusza – łowi jak natchniony. Zaczyna od tego, że wchodzi na kamień leżący w morzu daleko od jego brzegu i rzuca zawzięcie pod wiatr. Po kilkunastu rzutach widać, jak wędka mocno ugina się pod ciężarem ryby! Walka niesamowita, w końcu Mateusz podbiera 3-kilogramowego brązowego samca. Wychodzi na brzeg, robimy zdjęcia i wraca na swój kamień. Po chwili następna ryba! Srebrniak. Widać, jak wali świece Mateuszowi. Ryba jest piekielnie silna, chwila nieuwagi, fala i kąpiel. Ten srebrny diabeł okrążył dwa razy Mateusza zanim dał się podprowadzić do podbieraka. Tego dnia zalicza 7 wyciągniętych ryb. Wszyscy gromadzimy się na kamieniach w okolicach Mateusza i również próbujemy; mam parę ryb, ale to Mateo ma swój dzień!

Czekając na prom do Polski, jedziemy już w „cywilnych" ciuchach – na dwie godzinki porzucać w morze. Ze skalistego wybrzeża Szwecji, kilka kilometrów od Ystad, zaczynamy wędkowanie. Nie wkładając neoprenów i śpiochów, rzucamy z wyższych skałek. Mateusz jeszcze raz pokazuje nam, że końcówka wyprawy jest zdecydowanie jego! W drugim rzucie mocne uderzenie i holuje ładną troć. Kłopot z podebraniem, ale Paweł schodzi po skałach do morza i wyjmuje zdobycz. Po chwili naszej wspólnej radości ryba wraca do domu, a my rozpoczynamy podróż powrotną.

Bornholm7Bornholm8Bornholm9Bornholm10