Litewska przygoda

Podczas ubiegłorocznych targów w Poznaniu zahaczyłem o stoisko, które obsługiwał mój litewski kolega Ritis. Jest on przedstawicielem Keitecha, ale tym, co przykuło moją uwagę, był... ekran telewizora. Na nim zaś – porywający hol łososia na jednej z litewskich rzek. I już wiedziałem, że JA TEŻ MUSZĘ. 

Piękna zimowa ryba została złowiona przez Ritisa tuż przed wyjazdem na „Rybomanię”. Nie potrzebowałem lepszej zachęty do odwiedzenia kraju nad Niemnem...

Litwin w całej krasie.

Wyjątkowego smaku tej przygodzie dodaje fakt, że litewskie łososie to ostatnie dzikie łososie po naszej stronie Bałtyku. Dzikie, tzn. z naturalnego tarła, a nie z zarybień smoltami. Pędzone instynktem prą w górę rzeki po 500–600 km, aby tam dopełnić najważniejszego rytuału w swym życiu, po czym spływają do Bałtyku. To naprawdę wielkie i silne ryby. Tak na marginesie, gdy nasze rodzime łososie zostały wybite do ostatniej sztuki, np. z tak unikatowej populacji, jak drawska, zastąpiono je właśnie litewskimi. A to dlatego, że najmniej różnią się one pod względem genetycznym od naszych. Z tego powodu do tej pory, gdy w Redze ktoś upoluje łososia, to mówi, że złowił litwina, nie zawsze nawet zdając sobie sprawę z tego, skąd pochodzi ta nazwa. 

Wróćmy jednak do targów. Gdy Ritis zobaczył moje fatalne zauroczenie, tzn. gapienie się na holowanego „łosia”, zaproponował, żebym do niego przyjechał. Nie powinno więc nikogo dziwić, że natychmiast po jako takim uporządkowaniu spraw związanych z targami wyruszyłem wraz w Wojtkiem Szymańskim do krainy, gdzie niegdyś żył ksiądz Robak, a obecnie w jej wodach zamieszkują ostatnie dzikie łososie. 

Zanim jednak wyjechaliśmy, mój entuzjazm zaczął studzić kolega z redakcji, który bywał już w tamtych stronach parę razy. Jego zdaniem na pewno zostanę zauroczony rzeką, ale czy połowię? Możesz zapomnieć – krakał – o wszystkim, czego się nauczyłeś do tej pory o łowieniu rzecznych łososiowatych na naszych wodach. Jak weźmiesz swój toporny sprzęt dobry na Parsętę, to o rybach nie masz nawet co marzyć. Z jego opowieści wynikało, że miejscowi łowią wędkami znacznie delikatniejszymi, zaopatrzonymi w cienkie plecionki. Wiąże się to z faktem, że litewska rzeka w okolicach miejsca naszego zakwaterowania jest szerokości przyujściowego odcinka Narwi, a nie np. Parsęty. Ryby zaś trzymają się tam środka nurtu i stoją za wielkimi głazami, którymi jej dno jest wręcz usłane. Aby do końca ostudzić mój zapał, kolega dodał, że jedziemy nad odcinek leżący grubo ponad 500 km od morza i jeszcze bite kilkadziesiąt kilometrów od tarlisk znajdujących się w górze rzeki i na jej dopływach. Czemu miało to być takie ważne? Już wyjaśniam. Miejscowa populacja łososi to ryby zdecydowanie duże, ale nie ma ich zbyt wiele. Nie wpływają masami, jak np. na Alasce, tylko małymi grupkami po kilkanaście czasami kilkadziesiąt sztuk. Prąc w górę, pojedyncze osobniki odłączają się od stada, zajmując dogodne dla siebie stanowiska i czekają na tarło. Po jego odbyciu spływają zaś pojedynczo bądź stadkami liczącymi zaledwie kilka sztuk. Siłą rzeczy są więc jedne wyżej, inne niżej, porozrzucane po całej rzece, olbrzymiej według naszych standardów trociowo-łososiowych.


litwa1.2

Ogrom tej rzeki pobudza wędkarską wyobraźnię.

Łowienie ich przypomina wręcz szukanie igły w stogu siana. Ale to nie wszystko. Kto jeździ na łososie, ten wie, że nie wystarczy je odnaleźć, trzeba je jeszcze sprowokować do ataku, co nie zawsze jest proste. Przykład? W najlepszych sezonach na Mörrum, gdy ryby jeszcze nie chorowały (niestety, zaraza dotarła już do Szwecji...) na dobrym 200-metrowym odcinku rzeki mogło przebywać kilkanaście, a czasem nawet więcej łososi. Było widać spławy, więc tłumy wędkarzy podrzucały im swoje przynęty, które ryby jednak ignorowały, często dość długo. I nagle przychodził taki moment, że łososie zaczynały brać. Trudno odnieść to do jakiejkolwiek sytuacji w wodzie lub nad nią, ale po prostu zaczynały atakować wabiki tych wędkarzy, którzy akurat byli w pobliżu. Czysty przypadek albo raczej coś, czego nadal nie potrafimy wyjaśnić. W każdym razie szczęście mieli ci, którzy znaleźli się we właściwym miejscu i o właściwym czasie. Tyle że Mörrum to rzeka raczej mniejsza niż większa i przy masie ryb, które tam były w dobrych sezonach, zawsze można było coś „wychodzić”. Szwedzka rzeka w żadnym razie nie przypomina „przyujściowego odcinka Narwi”, na którym przyszło mi łowić na Litwie. Ogrom wody sprawiał, że miało mnie czekać zadanie bardzo, ale to bardzo trudne. Mimo tych wszystkich „słów otuchy” od kolegi nie dałem się zniechęcić. Postanowiłem jechać i skrzyżować swoją wędkę z kufami wielkich litewskich łososi.
Gdy samochód już był zapakowany i gotów do wyjazdu, zadzwonił Ritis z hiobową wieścią, że właśnie się ociepliło, pada bardzo obfity deszcz, który spłukał część śniegu do rzeki. Woda podniosła się o metr i barwą przypomina błoto… Pocieszył mnie jednak od razu, jeśli wszystko pójdzie dobrze i przestanie padać, to może za dwa dni da się już łowić. Może... Jeden dzień jakoś wytrzymałem, a potem doszedłem do wniosku, że drugi można równie dobrze spędzić w podróży, a częściowo już na Litwie. Na miejscu, nawet jak się nie da połowić, można pojeździć po miejscówkach, obejrzeć rzekę, zrobić pierwszy zwiad bez wędki. I tak oto obaj z Wojtkiem ruszyliśmy w poszukiwaniu prawdziwych „łamaczy kijów”.
Po 6 godzinach jazdy dotarliśmy do celu i tu pierwsze zaskoczenie, od razu pozytywne. Otóż, aby kupić licencję na wędkowanie, nie są potrzebne żadne korowody z urzędami, działaczami itp. „czynnikami” skutecznie utrudniającymi turystykę wędkarską. Po prostu idzie się do supermarketu i tam przy kasie z lottomatem kupuje się zezwolenie, okazując tylko dowód osobisty. Prościej już chyba nie można. I kolejne pozytywne zaskoczenie: cena licencji wynosi zaledwie nieco ponad 6 euro za tydzień! I nie ma różnicy, czy się jest gdzieś zrzeszonym, czy nie, cena jest jednakowa dla wszystkich. Nawiasem mówiąc, 6 euro za tydzień to mniej niż połowa tego, ile w ubiegłym sezonie niektóre okręgi PZW pobierały od „niezrzeszonego” za jeden dzień łowienia na ogólnodostępnych wodach nizinnych. Tak trzymać Panowie, a na pewno lepiej nie będzie! Wracając jednak do naszego wyjazdu, to nie muszę dodawać, że od razu po zakupie zezwoleń udaliśmy się nad wodę (nasza kwatera mieściła się tuż nad rzeką).

litwa1.3

Martynas i jego "jedynie słuszne" woblery. Pudło wypełnione Timonami to marzenie większości tutejszych wędkarzy.

 

litwa1.4

Gra w kolory z łososiami rozpoczęta...

Ogrom wody był, jak na nasze warunki łowienia rzecznych ryb łososiowatych, wręcz porażający. Rzeka była naprawdę duża, a na jej brzegach zalegały wielkie bryły lodu. Na szczęście otrzymaliśmy poważne wsparcie od miejscowych, ponieważ Ritis przyprowadził swojego kolegę Martinasa, który łowił tam często i regularnie. Rozmowa szybko zeszła na przynęty i sprzęt. Tu się potwierdziło ostrzeżenie redakcyjnego kolegi. Sprzęt obu miejscowych fachowców przypominał bardziej lekki boleniowy, a nie łososiowy. Ich kije miały ciężar wyrzutu maksymalnie do 30 g i pełne ugięcie, a na kołowrotkach były nawinięte cienkie plecionki. Przynętą numer jeden, a zarazem jedyną, jaką stosowali, był wobler o wdzięcznej nazwie Timon. Oczywiście to nie oznacza, że ruszali nad wodę z garścią identycznych wobków. Wręcz przeciwnie, mieli ich mnóstwo, w różnych wersjach kolorystycznych (liczba i rodzaj kombinacji powodowały zawrót głowy, przeważały zestawienia wszelkich żarówiastych barw), pływające i tonące, głęboko i płytko schodzące. Martinas miał 3 spore pudła z przynętami i nie było tam niczego innego. Gdy zobaczyłem ich wręcz idealną pracę, zrozumiałem, dlaczego tak jest.

litwa1.5

Ja postawiłem na polską łososiową tradycję.


Nader skromnie prezentował się przy tym wszystkim mój podręczny arsenał składający się tylko i wyłącznie z wahadłówek polskich wytwórców. Wszystkie wypróbowane, starannie dobrane i wyselekcjonowane. Pomyślałem, że nie ma siły, żeby były gorsze nawet od najlepszego woblera. Czas miał pokazać, czy dobrze kombinowałem. Na początku dokonałem wstępnej selekcji, aby nie nosić ze sobą niepotrzebnie całego tego żelastwa. Po zapoznaniu się z wodą wybrałem kilka modeli ciężkich, wydłużonych, niezbyt wygiętych blach, których praca różni się od pracy standardowych karlinek tym, że jest bardziej stonowana. Było to niezbędne do łowienia w szybkiej i głębokiej rzece. Wszystkie wybrane błystki zostały wykonane z blachy mosiężnej lub miedzianej grubości 2–2,5 mm. Postanowiłem zaufać kijowi 3-metrowemu o ciężarze wyrzutu do 40 g. A plecionkę założyłem grubą, jak na litewskie standardy, bo „aż” 0,18-milimetrową. I tak uzbrojony udałem się następnego dnia nad rzekę.
Na początku wykorzystaliśmy to, że było z nami dwóch miejscowych kolegów znających wodę i postanowiliśmy podzielić się na dwa zespoły, z których każdy dysponował samochodem terenowym (moim i Ritisa). Ja i Martinas dobraliśmy się ze względu na upodobania muzyczne, tworząc „Rockandroll Team”. Ritis zaś podjął się „opieki” nad Dziadkiem.
Jaka jest specyfika takiego wędkowania? Otóż obławia się konkretne miejscówki, w których ryby lubią się zatrzymywać przed dalszą drogą. Można łowić tak jak u nas, czyli z marszu, penetrując dokładnie jeden wybrany odcinek rzeki, ale jest to o wiele mniej skuteczne niż przemieszczanie się między wybranymi bankówkami, odległymi od siebie nieraz o 20 i więcej kilometrów. Ponieważ te miejscówki wcale nie zawsze są duże powierzchniowo, stąd też pomysł podzielenia się na dwie zmotoryzowane ekipy i łowienia tak, jak np. na Bornholmie, czyli skacząc między bankówkami w poszukiwaniu aktywnych ryb. I tak oto rozjechaliśmy się „w dwie strony świata”.
Już na pierwszych miejscówkach przekonałem się, że ostrzeżenia kolegi z redakcji były w pełni usprawiedliwione i oparte na rzetelnym doświadczeniu. Trzeba było zapomnieć o wszelkich sztuczkach trociowo-łososiowych znad naszych rzek i przestawić się na zupełnie inne łowienie. Polegało ono na wykonywaniu rzutów bardzo dalekich, pod drugi brzeg, i prowadzeniu przynęty w dryfie. Ataków ryb można się było spodziewać tylko w głównym korycie rzeki. Z uwagi na mocno podniesiony stan wody, wszelkie opuszczenia bliżej brzegu przynęty głębiej kończyły się zaczepami w trawach.
Przy zmianie miejscówek zorientowałem się, że Martinas zna rzekę na wylot i wybiera idealne w tej sytuacji miejsca. Łowiliśmy tam, gdzie nurt był dużo wolniejszy od przeciętnego na danym odcinku, gdzie woda była głęboka (ponad 3 m), a dno usłane dużymi głazami. Te trzy czynniki decydowały o miejscu wybieranym przez mojego przewodnika.

I w jednym z takich miejsc, na wewnętrznym łuku zakrętu rzeki, prowadząc wydłużoną błystkę (listek wierzby Nadrowskiego, tzw. biedrona, czyli miedź z kropami z cyny), poczułem elektryzujące pstryknięcie. A zaraz po nim mocne szarpnięcie. Po zacięciu nie miałem wątpliwości, że to musi być wielki łosoś. A hol miał być jednym z tych, które będę pamiętał jeszcze bardzo długo… Po zacięciu ryba ruszyła z impetem w dół rzeki, trzymając się jej środka. Gdy tylko to było możliwe, chowała się za głazami. Hol polegał na klasycznym przeciąganiu „twoja-moja”. Gdy udawało mi się podciągnąć rybę w pobliże burty, na której stałem, to ona za moment ostro odjeżdżała na środek rzeki. Po paru takich odjazdach coś jej się odmieniło i zaczęła szybko spływać w dół rzeki już bez zatrzymywania się. Nie wiedziałem, jak mocno jest zacięta (a mogła już wisieć jedynie na pasku skóry, bo bywa i tak). I tu właśnie przydałby się miękki kij, jakimi łowią litewscy koledzy, który wobec sztywności plecionki wziąłby na siebie całość pracy przy amortyzowaniu zrywów ryby. Ale wracając do holu, rzeka w tym miejscu miała brzegi „przyjazne”, więc ruszyłem za łososiem w dół, odzyskując utracone metry (to tutaj standardowa praktyka przy holu dużej ryby). Zszedłem może ze 100 m, gdy Martinas ostrzegł mnie, że dalej już nie można. Choć przy podniesionej wodzie nie było tego widać, ale nieco niżej tuż pod brzegiem były zalane korzenie drzewa, gdzie łosoś „zaparkowałby” jak nic. Jestem mu dozgonnie wdzięczny za tę informację. Co to jednak znaczy iść na ryby z kimś, kto dobrze zna wodę! Koniec końców jednak należało rybę wylądować w tym miejscu. Gdy udało mi się ją wreszcie podholować do brzegu, Martinas podebrał ją fachowym chwytem dłonią za ogon. I tak oto wyglądał mój litewski debiut. Każdemu życzę takiego! Wieczorem na kwaterze okazało się, że to była jedyna wielka ryba złowiona tego dnia i że miałem wręcz niesamowite szczęście. Bo zaliczenie tu łososia nie jest wcale prostą sprawą. Naprawdę dobrzy miejscowi specjaliści łowią zaledwie kilka sztuk przez cały zimowy sezon; jeśli ktoś ma ich na rozkładzie 5 czy 6, uznawane jest to za bardzo dobry wynik. 

litwa16

Przy dodatniej temperaturze ten widok był dla nas całkowitym zaskoczeniem.

Nocna ulewa wywołała ostry przybór wody. Gdy pojechaliśmy nad rzekę, nie byłem w stanie uwierzyć w to, co zobaczyłem. Całą szerokością spływała kra! Najwyraźniej nocny deszcz ruszył lód i spłukał brzegi w górze rzeki i na jej dopływach, gdzie była jeszcze zima i leżał śnieg. Nie było żadnej możliwości łowienia, więc Ritis wrócił do pracy, a Martinas postanowił zrobić nam objazdówkę po miejscach wartych uwagi. Ze złożonymi wędkami analizowaliśmy zatem kolejne wskazywane przez niego miejscówki i słuchaliśmy opowieści o wyjmowanych stamtąd rybach. Najbardziej zainteresowała mnie opowieść o tym, jak szybko i w znacznym stopniu udało się ukrócić na Litwie kłusownictwo, a gospodarkę na wodach z rybackiej zmienić na rekreacyjno-wędkarską. Nie rozumiem, dlaczego u nas tak być nie może…
Wieczorem czekała nas kolejna niespodzianka. Padający deszcz i roztopy tak rozmoczyły drogę do naszej kwatery, że zakopała się w niej moja terenówka. Trzeba ją było odkopywać z błotnistych kolein zalanych wodą...

litwa1.7

Aby wyjechać z domu na ryby, trzeba było się nielicho narobić.


Poranek powitał nas widokiem samochodu, który znów się zapadł w poroztopowe błoto i ponownie trzeba było go odkopywać, ale gdy mokrzy, brudni i zmęczeni dotarliśmy nad rzekę, okazało się, że jest wolna od kry i gotowa do obławiania. Wszystko spłynęło, tylko na brzegach zalegały pojedyncze bryły lodu. Tym razem chodziliśmy we trójkę (Martinas, Wojtek i ja). Bogatsi o wiedzę przekazaną nam dzień wcześniej mogliśmy już wspólnie typować miejsca. Tego dnia szczęście uśmiechnęło się do naszego przewodnika. W żarówiastego Timona uderzyła samica troci. Miejsce połowu było wręcz kopią tego, w którym złowiłem łososia. Głęboka wolna woda z głazami na dnie.
Kolejny dzień przywitał nas ociepleniem i w rzece pojawiły się objawy życia. Raz za razem spławiały się mniejsze ryby, widoczna też była oczkująca drobnica. Tylko śladów łososi nie było widać. A efektem wszystkich łososiowych sztuczek były ataki małych kleników.
Ostatni dzień postanowiliśmy poświęcić na sprawdzenie miejscówek odległych o ponad 30 km w górę rzeki od naszej kwatery, gdzie się jeszcze do tej pory nie zapuszczaliśmy. Liczyliśmy na to, że spływająca 2 dni wcześniej kra przebywające na dopływach łososie do przemieszczenia się w dół rzeki. I właśnie im postanowiliśmy pojechać na spotkanie. Była to niestandardowa i ryzykowna decyzja, bo wszystkie poprzednie ryby zostały złowione niżej. No, ale chcieliśmy poznać inny odcinek rzeki niż dotychczas obławiany.
Przez większą część dnia nie wydarzyło się nic. Do tego po południu zaczął padać solidny deszcz. Gdy pojawiliśmy się na ostatniej tego dnia miejscówce, Wojtek, który przyjechał na Litwę z przeziębieniem, a teraz był już naprawdę zmęczony, postanowił poczekać na nas w samochodzie. Poszliśmy zatem we dwóch z Martinasem na nadrzeczną skarpę, z której zaczęliśmy rzucać na zmianę – ja wahadłem, on woblerem. Łowiąc z miejscowym nieznanych mi miejscówkach, zawsze stosuję chytrą strategię, w ramach której ustępuję temuż pierwszeństwa w łowieniu. Ma to tę zaletę, że mogę zobaczyć i przeanalizować, jak łowi znawca tej wody, gdzie się ustawia i co obławia. I tym razem także ustępowałem Martinasowi pierwszeństwa w rzutach. Gdy pomału zbliżał się zmierzch i zostały już ostatnie dwie godziny łowienia, deszcz zamienił się w ulewę. Miałem dość. Chciałem już wracać do samochodu, gdy nagle w jednym z ostatnich rzutów stał się cud.

litwa1.8

Wysrebrzona troć Martynasa.

Branie, zacięcie, świeca. Co prawda nie łosoś, ale ponadpółmetrowa troć to też coś jak na tak bezrybny dzień. Kilka rzutów i znów branie – silne i energiczne. Z tego samego miejsca. Tym razem na brzegu ląduje 60-centymetrowa samica troci, na widok której Martinas podszedł (wcześniej oddalił się trochę ode mnie) i zaczął obławiać to samo miejsce co ja. Chwilę potem złowił małą trotkę. Gdy już naprawdę zaczęło zmierzchać, łowiliśmy, stojąc niemal ramię w ramię. I znów w jednym z ostatnich, naprawdę ostatnich rzutów poczułem szarpnięcie, a po zacięciu ryba ruszyła w dół. Nie miałem wątpliwości, że tym razem to musiał być król tej wody... Walka zapowiadała się pięknie, ale trzeba ją było szybko kończyć. Tym razem nie było możliwości pójścia za rybą. Łosoś usilnie próbował uciekać w dół rzeki, ja go kontrowałem, aż w pewnym momencie znów Martinas fachowo go podebrał.
Wszystkie złowione ryby wypuściliśmy, zostawiając sobie „tylko” zdjęcia i wspomnienia pięknych chwil. Fotki przydały się zaś jeszcze tego samego dnia... Mianowicie, gdy wróciliśmy do samochodu, Dziadek przywitał nas słowami:
- No co, zmokliście?
- Tak, ale i połowiliśmy – odrzekłem.
- A co?
- Trzy trocie i łososia.
Na twarzy Wojtka zagościł uśmiech satysfakcji, bo było niemożliwe, żebyśmy mówili prawdę.
- Dobra, dobra, wracamy do domu, bo jesteście cali mokrzy i ja zresztą też.
Szybko jednak jego uśmiech zrzedł, gdy tylko pokazaliśmy zdjęcia. Bez wątpienia następnym razem będzie twardo chodził do końca. Wątpię, żeby jeszcze kiedykolwiek został w samochodzie, rezygnując z łowienia…

litwa19

Ta ryba była wielką nagrodą za wytrwałość.