Dwa oblicza spinningu

Kolejny wyjazd do Szwecji utwierdził mnie w przekonaniu, że stara szkoła spinningu nadal jest skuteczna i że również bez wszelkiej maści nowoczesnych gadżetów można z powodzeniem łowić różne drapieżniki. Jest tylko jeden warunek: w wodzie muszą być ryby. Tych zaś na szczęście nie brakowało...

Dwa oblicza spinningu
Od paru lat jeżdżę z kolegami na to samo szwedzkie jezioro, rzecz jasna w czerwcowym szczycie brań. Oprócz mętnookich są tam też duże szczupaki, nic więc dziwnego, że ciągnie mnie tam jak przysłowiowego wilka do lasu. Jezioro to jest dość duże i – co ważne – niedostępne z brzegu. Dokoła wszędzie są domki, ale nie uświadczysz żadnego ośrodka wędkarskiego, więc turyści tu po prostu nie docierają. Łowią tam tylko Szwedzi i garstka przyjezdnych, takich jak ja i moi koledzy, najczęściej gości okolicznych mieszkańców. Masowa turystyka wędkarska, z jej wszystkimi przykrymi konsekwencjami, po prostu tu nie istnieje. A Szwedzi łowią tam tylko sandacze i praktycznie tylko na vertical jigging. 90% zdobyczy wypuszczają i to jest kolejna przyczyna, dla której chętnie i regularnie tam wracam. Także w tym roku postanowiłem spędzić tam sporo czasu, towarzysząc grupce wędkarzy, równie jak ja żądnych sandaczowych wrażeń. Znałem już to jezioro całkiem nieźle, a na dodatek w ubiegłych latach „powbijałem” do pamięci GPS-a wiele interesujących miejscówek, gdzie połowiłem m.in. na verticala, podjąłem się więc szczytnej, ale i trudnej roli przewodnika.
Uzbrojeni byliśmy jak na wojnę. Zabrałem dużą aluminiowa łódź, mocarny silnik, silnik elektryczny do korygowania dryfu, zamontowaną na stałe do łodzi echosondę... O takich banałach jak wiązka wędek i stosy drobniejszych klamotów nie ma co nawet pisać. Czekało nas przecież długie 10 dni wędkarskich wrażeń i nic nie mogło nawalić, niczego nie mogło zabraknąć. Zapowiadał się piękny długi wyjazd, w czasie którego mieliśmy pływać od miejscówki do miejscówki i podbijać sobie poprzeczkę coraz wyżej, aby w końcu dojść do nowych życiówek. Wędkarska rzeczywistość jednak, jak to zwykle bywa, spłatała nam kilka przykrych figli...

Dwa oblicza spinningu2
Pierwsza zmiana planów

Po przybyciu na miejsce udaliśmy się zakupić licencje, a zarazem zasięgnąć informacji w miejscowym sklepie wędkarskim. Okazało się, że nie jest dobrze. Zimy w Szwecji w tym roku w zasadzie nie było, wiosny zresztą także nie. Po prostu długi okres nijakiej temperatury, ot takiej typu ni pies ni wydra, w skutek czego ryby zwariowały. Brań było bardzo mało, zaś tarło szczupaków i sandaczy trwało wyjątkowo długo. Na domiar złego przez cały pierwszy tydzień naszego pobytu miało solidnie wiać (7-20 m/s), i to ze zmiennych kierunków. Na takie właśnie warunki trafiliśmy i warto żeby sobie to dobrze zapamiętali ci wszyscy, którzy myślą, że w Skandynawii duże ryby można łowić na zawołanie.

Dwa oblicza spinningu3
W ciągu pierwszego tygodnia, mimo wszystkich zdobyczy techniki jakimi dysponowaliśmy trudno było połowić w namierzonych w poprzednich latach miejscach, głównie ze względu na wiatr, który uniemożliwiał wypłynięcie i zakotwiczenie w tychże miejscówkach. Trzeba było zatem zmienić plany i zacząć improwizować.
Zaczęliśmy klasycznie, czyli sporo pływania i wyszukiwania aktywnych ryb w dużej liczbie odwiedzanych miejscówek. Dość szybko okazało się, że ryby stoją nietypowo. Na przykład duże szczupaki powinny przebywać na blatach, a nie było ich tam. Były co prawda sztuki po 70–80 cm, no ale nie do końca o to nam chodziło. Gdy zaś zaczęliśmy szukać sandaczy na wodzie około 15-metrowej, pojawiły się... szczupaki. A wśród przywiezionych z kraju przynęt najbardziej skuteczny okazał się kogut.
Dla odmiany sandacze reagowały na duże (ok. 20-centymetrowe) przynęty typu kopyto i wychodziły w nocy na płytkie, 2–3 metrowe blaty. Generalnie zaś łowiliśmy je na głębokościach 2–8 m, przy czym w dzień były to tylko mniejsze sztuki i to w niewielkich ilościach. Duże mętnookie ożywiały się, gdy słońce zaczynało zachodzić i żerowały, póki na dobre nie zapadła noc. Szybko się zorientowaliśmy, że całodzienne łowienie mija się z celem. O wiele lepiej było wypływać na wodę późnym popołudniem i spływać nocą. A w dzień odpoczywaliśmy, co procentowało lepszą koncentracją wieczorem, co z kolei przekładało się na lepsze wyniki. Czasem mniej (łowienia) znaczy więcej (ryb)!

Dwa oblicza spinningu4
Jak wspomniałem, pierwszy tydzień upływał pod znakiem silnego wiatru uniemożliwiającego łowienie na miejscówkach z ubiegłych lat, ale przyjęta taktyka pozwoliła ponamierzać szereg nowych tam, gdzie akurat dało się łowić. Nie ma więc tego złego, co by na ryby nie wyszło, bo w końcu jednak połowiliśmy i to całkiem nieźle. Wszyscy byli zadowoleni, a to najważniejsze. Ryby same nie wychodziły na brzeg, trudne warunki sprawiły, że trzeba się było napracować, aby je łowić. Taktyka, miejscówki i przynęty – to wszystko trzeba było elastycznie wypracować. Nie przyjechaliśmy „na gotowe”.
Gdy jednak wiatr okresowo zwalniał (przez pierwszy tydzień były dwa takie dni) i można było spróbować szczęścia na sprawdzonych w ubiegłych latach miejscach, okazało się, że... ryb tam nie było. Pracowicie powbijane w ubiegłych latach waypointy okazały się w tych warunkach bezużyteczne. Ale nic to, za rok powinny się przydać. Podsumowując pierwszy tydzień łowienia, sukcesy zapewniło nam aktywne szukanie żerujących ryb wsparte najnowszymi zdobyczami techniki. Już byliśmy pewni, że w ten stosunkowo przyjemny i niekłopotliwy sposób będziemy łowili przez cały pobyt, gdy nagle okazało się, że wędkarscy bożkowie tutejszego jeziora (czyżby jakieś złośliwe miejscowe trolle?) mają dla nas kolejną niespodziankę.

Zmiana planów nr 2

W połowie wyjazdu spotkała nas prawdziwa katastrofa. Na skutek awarii sprzętu pływającego zostaliśmy bez łodzi, bez silnika i bez zintegrowanej z łodzią echosondy z GPS-em. Innymi słowy, zostaliśmy pozbawieni wszystkich nowoczesnych akcesoriów. Sprzęt powędrował do serwisu, a my musieliśmy sobie jakoś poradzić...Po 2 dniach, dzięki życzliwości naszych szwedzkich gospodarzy udało nam się wypożyczyć 2 niewielkie plastikowe łodzie z małymi silniczkami-staruszkami i połamanymi wiosłami. Lepsze to niż nic, choć ten sprzęt jako żywo przypominał to, co pływało na jeziorach mazurskich 20 lat temu. Brak elektroniki sprawił, że nie tylko nie mogliśmy popłynąć dokładnie na świeżo ponamierzane miejscówki, ale nawet zorientować się w głębokości i konfiguracji dna. Zresztą brak echosondy najbardziej nam doskwierał. Bez niej musieliśmy odpuścić łowienie na blatowych uskokach dna, które w poprzednim tygodniu dawały grube sztuki. Dodatkowo ze względu na słabość i sędziwy wiek silników mogliśmy pływać tylko bliżej brzegu. Prawdę powiedziawszy, akurat w naszej sytuacji nie było to niczym złym, bo właśnie przy brzegu najłatwiej było odczytać konfigurację dna, a musieliśmy się przestawić na inne łowienie i to już drugi raz w ciągu tego wyjazdu.

Dwa oblicza spinningu5
Trzeba było wrócić do korzeni i namierzać miejscówki tak, jak to się robiło kiedyś, czyli na podstawie charakterystycznych form ukształtowania brzegu. I tak oto:
pionowo schodzące do wody skały zwiastowały ostre spady,
płaski brzeg z trzcinami wbijający się daleko w jezioro pozwalał wnioskować, że będzie przy nim równie płaski blat,
głęboko wychodzący w jezioro cypel to z kolei znak, że na jego podwodnym przedłużeniu znajduje się rafa, na którą sandacze wychodzą w nocy.
W jednym przypadku poradziliśmy sobie „na miejscowego”. Zdarzyło się, że nieopodal nas w rozległej zatoce łowił bardzo miły Szwed, jak się okazało, na podwodnej górce, i nie miał nic przeciwko temu, abyśmy do niego podpłynęli i zapamiętali to miejsce.

Dwa oblicza spinningu6
Tu docieramy do kolejnego bardzo ważnego punktu, czyli określania położenia namierzonych już miejscówek tak, aby można było na nie wracać. Posłużyliśmy się starą, wypróbowaną metodą znajdowania na brzegach 3-4 punktów orientacyjnych, od których prowadziliśmy linie namiarowe krzyżujące się w miejscu brania namiaru, czyli w sprawdzonej miejscówce.

Dwa oblicza spinningu7
Powrót do korzeni objął także taktykę łowienia, bo oczywiście nie było już mowy o śmiganiu po jeziorze od miejsca do miejsca. Skupiliśmy się więc na bardzo dokładnym i systematycznym obławianiu znalezionych miejsc, czesząc je różnymi przynętami i prowadząc je na różne sposoby. Nie skupialiśmy się więc już tylko na rybach aktywnie żerujących, lecz prowokowaliśmy do brań także te najbardziej niemrawe. I wiecie co? Wyniki okazały się wcale nie gorsze! Trudno w to być może uwierzyć, ale pozbawieni nowoczesnych gadżetów łowiliśmy nieco mniej dużych ryb, ale w sumie ilościowe wyniki były porównywalne.

Dwa oblicza spinningu8
Wracając jeszcze do stosowanych w czasie całego wyjazdu przynęt, na początku najbardziej skuteczne okazały się przywiezione z Polski koguty, gdy się jednak nieznacznie ociepliło, nr. 1 okazały objęły gumy długości ok 20 cm zbrojone główkami o wadze 15-20 g. Takimi przynętami łowiliśmy na głębokościach 8-12 m, gdzie przeniosły się szczupaki i sandacze. Łowiliśmy zarówno przy dnie na wszelkiego rodzaju wypłyceniach, jak i w toni (zwłaszcza po zmroku).
Kilka razy namierzyliśmy drapieżniki, kierując się w stronę mew atakujących ławice drobnicy (stynek lub uklei). Nie przeszkadzaliśmy okoniom, lecz łowiliśmy szczupaki i sandacze na duże przynęty okoniopodobne prowadzone w pół wody. Ryby ustawiały się w tych miejscach warstwami: na samej górze drobnica, pod nimi okonie, a na samym dole duże drapieżniki.

Awaria sprzętu sprawiła, że musieliśmy wrócić do korzeni spinningu. Ale nie ma tego złego, bo przy okazji udało się udowodnić, że bez całego nowoczesnego „szpeju” też można skutecznie łowić. Grunt, żeby w jeziorze były ryby. Trzeba tylko łowić staranniej, bez pospiechu, uważniej czytać wodę no i mieć podstawowy zasób informacji na ten temat, podpartych pewną dozą wyobraźni przestrzennej a także co najmniej przeciętną sprawnością spinningową. Efekty były znakomite. W czasie wyjazdu złowiliśmy metrowe szczupaki i sandacze w okolicach 90 cm, przy czym nie było różnicy w ilości i wielkości ryb przed i po awarii.

Dwa oblicza spinningu9