Jeszcze raz Irlandia

Kilkanaście lat temu, podczas pierwszego wędkarskiego wyjazdu do Szwecji przeżyłem istne zauroczenie jej wodami.

Na dobrą sprawę dopiero tam zobaczyłem, jak naprawdę powinno wyglądać wędkarstwo. I choć ta stara miłość nie zardzewiała, obecnie przeżywam kolejne zauroczenie, tym razem łowiskami Irlandii, które biją szwedzkie na głowę niemal pod każdym względem.

1

Gdy zacząłem wojażować na drugą stronę Bałtyku, czułem się, jakbym trafił do wędkarskiego raju: te jeziora, te szkiery, te rzeki! Wszystkie pełne olbrzymich ryb. Dookoła odludzie, cisza, spokój, żadnych śmieci, żadnych rybaków. W sumie Szwecja zdecydowanie zmieniła moje postrzeganie wędkarstwa, a że ten ideał leży niemal w zasięgu ręki, jeździłem tam tak często, jak tylko mogłem. Wyjazdy te były jednak dość czasochłonne. Przypominam, że było to jeszcze przed ekspansją tanich linii lotniczych, gdy jedyną opcją transportową były promy i sama podróż z Warszawy w jedną stronę zajmowała w praktyce 2 dni! Drugie tyle trzeba było poświęcić na powrót i w rezultacie zawsze zbyt mało czasu pozostawało na wędkowanie, bo aby wyłowić się do syta, potrzeba jednak tych kilku dni bez nerwowego pośpiechu i oglądania się na rejs powrotny. Tanie linie lotnicze bardzo ułatwiły wojażowanie do Skandynawii. Co prawda pojawiły się inne problemy, np. w postaci szczupłego bagażu (koszty!) i konieczności wypożyczenia samochodu i łodzi na miejscu, ale i tak było to rozwiązanie o wiele bardziej korzystne czasowo, tym bardziej że szybko nauczyłem się łowić w miejscach niezbyt odległych od portów lotniczych. I wcale nie wypadało to aż tak strasznie drogo, bo wyjazdy mogły być krótsze.

9


Gdy wydawało mi się, że już na dobre zakotwiczę na szwedzkich łowiskach, nastąpił swego rodzaju przełom. Otóż jakieś 7 lat temu miałem okazję wziąć udział w objazdowej... wycieczce wędkarskiej do Irlandii, w czasie której łowiłem w towarzystwie tamtejszych znanych wędkarzy i zarazem przewodników wędkarskich.
Podczas tej pierwszej wyprawy do Irlandii nigdzie nie zatrzymywaliśmy się na dłużej, gdyż założeniem organizatorów było pokazanie nam jak największej liczby walorów wędkarskich Zielonej Wyspy, co też się udało. Niestety, kosztem skuteczności łowienia. Choć, nie powiem, to i owo udało się wyholować mimo okresu słabych wówczas brań.

5
To, co tam zobaczyliśmy, było samą kwintesencją wędkarstwa. Byliśmy pod wrażeniem niesamowitej siły i waleczności irlandzkich szczupaków, co jest zasługą – jak sądzę – tamtejszego klimatu (stosunkowo wysokie temperatury zimą i chłodne lato dodające rybom wigoru). Walczą na ogonach niczym łososie... Gdybym miał porównać je do szwedzkich, to z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że 80-centymetrowy esoks z Irlandii walczy tak jak solidna i w dobrej formie metrówka ze Szwecji!
Nie obyło się oczywiście bez nauki, bo możecie mi wierzyć, było się czego i od kogo uczyć. Kolejny raz mogłem między bajki włożyć tezę, którą pocieszają się nasi wędkarze, że polscy spinningiści są najlepsi na świecie. Irlandzcy specjaliści nauczyli mnie łowienia na duże (30–50 cm) gumowe przynęty zwane Bull Dawg. Łowiliśmy nimi przede wszystkim na zestawy jerkowe, ale prowadziliśmy bardziej jak typowe gumy. Przywiozłem je ze sobą do Polski, a potem zabrałem i do Szwecji. I tu, i tam potwierdziły swoją skuteczność.

6
Drugą „rzeczą”, którą wtedy podpatrzyłem i przekazałem polskim kolegom łowiącym stacjonarnie, było łowienie na martwą rybkę. U nas traktowane trochę jak ubogi krewny łowienia na żywca, w Irlandii zostało wyniesione na wyżyny kunsztu. Używanie żywca jest tam zabronione, więc Irlandczycy z konieczności tak dopracowali połów na trupka, że skutecznością zdecydowanie wyprzedzają tradycyjną żywcówkę! Okazało się, że także i te patenty świetnie się spisują na naszych wodach w wykonaniu moich kolegów, choć uczciwie przyznaję, że sam ich w Polsce nie próbowałem.
Reasumując, przywiozłem wtedy z Irlandii cztery „rzeczy”: niezły przegląd możliwości tamtejszych łowisk, Bull Dawgi, martwą rybkę i – co najważniejsze – świadomość siły i waleczności wyspiarskich szczupaków, która stała się dla mnie magnesem nieodparcie ściągającym mnie na Zieloną Wyspę.
Kolejny wyjazd był już starannie zaplanowany: pojechałem łowić szczupaki w wybranych miejscach, które miałem rozpracowywać przez cały czas wyprawy. Na początek padło na znane Wam jezioro Corrib w hrabstwie Galway w zachodniej części Irlandii. O czym warto wiedzieć, jadąc tam na szczupaki? Trzeba mieć świadomość, że spotkamy się tam z bardzo silnym lobby pstrągarzy. Irlandia jest chyba jedynym krajem w Europie, gdzie są całkowicie dzikie, niezarybiane jeziora pstrągowe, a Corrib pod względem pogłowia kropkowańców jest prawdziwą perłą. Człowiek wprowadził tam inne gatunki, takie jak np. płocie i szczupaki, ale zawsze są one rybami „obcymi”. Stosunek do nich wspomnianego lobby pstrągowego jest zróżnicowany. Na przykład płocie są raczej akceptowane, bo dzięki nim irlandzkie pstrągi (brown trout), które wcześniej żywiły się przede wszystkim owadami i własnym narybkiem, osiągają rekordowe przyrosty wagi. Ale już szczupaki, znajdujące się po drugiej stronie drabiny pokarmowej i z upodobaniem pożerające pstrągi (przez co też osiągają wspaniałe rozmiary), są dla zagorzałych fanatyków pstrągowania wrogiem publicznym nr 1, wobec którego wszystkie zgodne z prawem chwyty są dozwolone. A prawo pozwala tu na wiele. Można np. wyciąć z jeziora całą roślinność, aby pozbawić szczupaki możliwości wycierania się. Można odgrodzić trzcinowiska siecią o drobnych oczkach, w której esoksy się nie zaplączą, ale od której będą się odbijały. Nie wolno zabierać szczupaków powyżej 90 cm (!), więc mniejsze sztuki są dziesiątkowane przez fanatyków.

3a
Te wszystkie praktyki potępia światek łowców szczupaków, dla którego irlandzkie jeziora są istną Ziemią Obiecaną. Wędkarska Irlandia jest tu więc podzielona na dwa obozy. Podsumowując, na Lough Corrib, gdzie rządzi lobby pstrągowe, nie nałowimy może masy szczupaków, ale za to możemy liczyć na prawdziwe okazy w liczbie kilku sztuk dziennie na łódkę. Oczywiście tylko pod warunkiem, że zna się dobrze tę wodę lub korzysta z usług miejscowego przewodnika. Ja miałem szczęście wędkować z moim kolegą i stałym współpracownikiem WMH Jackiem Gornym.
Następnym jeziorem na mojej liście życzeń było Lough Mask. Tutaj ze szczupakami jest o wiele lepiej (nikt ich nie tępi), jest ich dużo i osiągają spore rozmiary. Wczesną jesienią, gdy tam gościłem, dało się je łowić tylko w toni pomiędzy polami roślinności, posługując się ciężkimi zestawami (kolejna lekcja tutejszego spinningu). Walka w takim gąszczu to niesamowite przeżycie, potęgowane jeszcze przez siłę tamtejszych ryb.
Irlandia to nie tylko jeziora i szczupaki. To także pstrągi, bo opisywane wcześniej lobby pstrągowe nie powstało tutaj bez kozery. Co roku na początku lata (mniej więcej od czerwca) pstrągi z jezior przenoszą się do ich dopływów na tarło, a w sierpniu rzeki wręcz gotują się od tych ryb! To naprawdę niesamowite, ile ich tam potrafi być. Gdy pierwszy raz zobaczyłem coś takiego, trudno było mi uwierzyć, że tyle ryb może być w rzece i że nikt ich tam nie morduje. W płytkiej, przezroczystej wodzie podczas niżówki widziałem wyraźnie, jak w rynnie położonej pod mostem, na którym stałem, było co najmniej kilkadziesiąt ryb, pół na pół pstrągi i łososie. Nawet w dzikich rzekach północnej Rosji nie widziałem niczego takiego. Pamiętam, że zszedłem wtedy z mostu, mając w oczach kropki i inne krzyżyki, ale... na tym się skończyło. Ryby zgodnie odsuwały się od moich przynęt, tych samych, na które w Polsce i Szwecji miałem niezłe wyniki. Żadne kombinacje nie skutkowały i dopiero Jacek zaproponował, abyśmy spróbowali na przynęty dropshotowe. To okazało się strzałem w dziesiątkę: od przynęt pracujących agresywnie ryby uciekały, a te o dyskretnej pracy były zdecydowanie chętniej atakowane. Tak było podczas niżówki. Gdy woda się podniosła do stanu normalnego, ryby z powrotem zaczęły reagować na tradycyjne, dość agresywne przynęty i zaczęło się wędkarskie eldorado. Oto kolejna „rzecz” wyniesiona z Irlandii, która sprawdziła się także w Polsce: gdy warunki są trudne, warto łowić właśnie na tego rodzaju przynęty podane na tradycyjnych główkach jigowych. Człowiek uczy się całe życie!

4
Eldorado eldoradem, ale trzeba pamiętać o obowiązujących w Irlandii przepisach. Wbrew opinii o strasznie drogim wędkowaniu miesięczna licencja kosztuje tu 40 euro, roczna – 50. Czy to tak dużo jak na tak niesamowicie rybne wody ? Ani eurocenta za drogo – moim zdaniem.
Łososie to już zupełnie inny temat. Jest tu pewien haczyk, coś, do czego wędkarze w Polsce muszą przywyknąć i co muszą w końcu zrozumieć: licencja na połów amatorski nie jest licencją na zapełnianie lodówki rybim mięsem! Weźmy np. licencję miesięczną. Płacimy 40 euro i do licencji otrzymujemy 4 opaski zaciskowe, swego rodzaju talony, które musimy założyć na skrzela salmonów przeznaczonych do zabrania. Nie ma różnicy, czy wykorzysta się wszystkie jednego dnia, a potem ryby się uwalnia, czy zużywa się je stopniowo, a może nawet ostatniego dnia. W ramach licencji można zabrać 4 ryby i kropka. Potem można dalej łowić, ale ryby należy już wypuszczać. Co jednak, jeśli ktoś chce zabrać więcej ryb? Nic prostszego, za kolejne 40 euro nabywa kolejne 4 talony na ryby. Proste i logiczne narzędzie do ograniczania wyrybiania wód przez amatorów taniego mięsa. Dlaczego akurat 40 euro za 4 ryby? Bo ktoś obliczył, że akurat tyle kosztuje ich utrzymanie w wodach. Czy tak jest w istocie? Patrząc na to, jak skuteczny jest ten system, nie mam co do tego żadnych wątpliwości! Inna sprawa, że bazuje on w dużej mierze na etyce i uczciwości wędkarzy.

Za najlepszą rzekę łososiową uznaje się powszechnie Moy River, na której obowiązują dodatkowe dzienne licencje, ale gdzie indziej też da się łowić i to z niezłymi efektami. Jeśli zaś chodzi o samą Moy, to wprawdzie ryb jest tam dużo więcej niż w rzekach Skandynawii, ale są one znacznie mniejsze.
Kolejne odwiedziny Zielonej Wyspy opisałem w nr 102 WMH (artykuł „Daleko, ale warto było”). Właśnie wtedy wszystkie wyżej wychwalane wędkarskie atrakcje spłatały mi solidnego psikusa i trzeba było się ratować wędkowaniem w morzu. Nie żałowałem, bo akweny mórz oblewających Irlandię tętnią życiem i ryb jest tu dużo i co ważne da się je łowić na najzwyklejszy spinning.
Mój ostatni wyjazd, podczas którego powstał film dołączony do niniejszego numeru WMH, był zaplanowany pod kątem łowienia pstrągów. Jak do tego doszło? Otóż Corrib, gdzie się wybrałem, słynie z wielkich pstrągów. Ale łowi się je tam praktycznie tylko na trolling i sztuczną muchę... Natomiast rezydujący tam Jacek Gorny i Tomek Kurman to zapaleni spinningiści, którzy na dodatek postanowili, że staną na głowie, ale będą łowili te wielkie pstrągale „po naszemu”... Jak postanowili, tak i zrobili. Od ok. 2 lat idzie im coraz lepiej i w końcu zaprosili mnie na wspólne wędkowanie połączone z nagrywaniem filmu. Pojechaliśmy tam wiosną tego roku, a dokładniej w marcu, gdy jeszcze nie było rójek owadów, a i pstrągi jeszcze nie czuły ochoty na wchodzenie do rzek, ale nabrały już wigoru po zimie i były niezwykle waleczne.
Nasza podstawowa taktyka podczas łowienia w dryfie opierała się na rzucaniu woblerami pływającymi z wiatrem oraz ściąganiu ich tak, jak podczas jerkowania. Dokładnie jest to pokazane na filmie, razem z efektami stosowania takiej taktyki. Tylko to pozwalało na tyle pobudzić pstrągi, aby podniosły się z dna. Zaskoczeniem była dla nas niesamowita kondycja tych ryb. Spodziewaliśmy się, że będą waleczne, ale nie aż tak! Serce mi kołatało z emocji, a po holu kolana jakoś dziwnie miękły. To jest właśnie dla mnie na nowo odnaleziona esencja wędkarstwa. Wyczynów pstrągów z Corrib nie da się porównać nawet do harców najsilniejszych, podobnych rozmiarów troci w morzu. Srebrniak 40–50-centymetrowy parę razy wyskoczy w powietrze, zamłynkuje itp., a tamtejsze pstrągi skaczą od pierwszej sekundy holu aż do momentu podebrania, wariują, nurkują w głębiny i znów wyskakują, dają w ostatniej chwili szusa pod łódź, po prostu szaleją. Piękne, olbrzymie ryby.

8
Za punkt honoru postawiliśmy sobie z Jackiem, że na tym wyjeździe złowimy także feroxa. Nie z trollingu np. na dużą martwą płoć, jak tu się je często łowi, lecz na spinning, z rzutu. Ferox, o czym już pewnie wiecie, to po prostu bardzo wyrośnięty tutejszy pstrąg, który przeszedł całkowicie na dietę mięsną, lekceważąc na ogół owady i inne drobne bezkręgowce. Jest to zupełnie inny fenotyp gatunku Salmo trutta, mający inne menu, inny tryb życia, a nawet nieco inny wygląd, bo o wymiarach i przyrostach rzecz jasna nie ma co już nawet pisać. Tak naprawdę nikt jeszcze nie wie, jaka jest górna granica wielkości tej stosunkowo jeszcze nowej odmiany pstrąga. Po prostu z roku na rok notuje się połowy coraz większych sztuk, kolejne rekordy są śrubowane i szybko przebijane. Obecnie łowi się feroxy ponad 90-centymetrowe i tylko kwestią czasu jest pojawienie się metrówek. Ich zwyczaje porównałbym do zwyczajów sielawowych szczupaków. O ile zwykłe pstrągi w Corrib trzymają się płytkich zatok (zupełnie jak mniejsze szczupaki), o tyle feroxy penetrują już głębokie tonie, identycznie jak największe szczupacze mamuśki uganiające się za ławicami sielawy. Aż mi się przysłowiowa łezka w tym momencie zakręciła, gdy sobie przypomniałem dawne mazurskie czasy obfitości, bezpowrotnie utraconej przez rabunkową gospodarkę. To też kiedyś była moja wędkarska miłość...
Wracając jednak do smoków z Corrib, z takimi to właśnie rybami postanowiliśmy się zmierzyć i to w sposób, którego chyba nikt tam nie stosuje – na spinning. Udało się i mogę teraz z całą pewnością powiedzieć, że dziś Irlandia stała się moją wędkarską miłością, spychając Szwecję na dalsze miejsce. Gdybym miał wybrać jakiś kraj, z którym miałbym być wędkarsko związany do końca życia, to na 100% byłaby to Zielona Wyspa. Łowiłbym tu pstrągi, feroxy, szczupaki i łososie aż do bólu rąk i znudzenia (!!!), po czym przerzucałbym się na spinning w wodach przybrzeżnych mórz… ze skutkiem, jak wyżej.
Ten wędkarski raj jest w zasięgu ręki. Jeśli wszystko się dobrze zorganizuje, to już 4 godziny od wylotu z Polski jest możliwość zarzucenia wędki w wybranym, wymarzonym przez siebie irlandzkim łowisku.