Kenijska przygoda

W moim kalendarzu wędkarskim koniec września od lał był poświęcony trociom. Wyjazd w grupie znajomych w tym okresie na pomorskie rzeki było dla mnie „od zawsze" tradycją wręcz świętością.

black1

 

Gdy padło hasło: jedziemy do Kenii na ryby, bardzo się ucieszyłem, gdy jednak usłyszałem, że jedyny możliwy termin to właśnie koniec września, przestało mi się to podobać.
Automatycznie nastawiłem się sceptycznie do wyjazdu. Widziałem w nim same minusy. Seria obowiązkowych szczepień i fakt, że jedyną metodą połowu będzie trolling..., nie wcale mi się nie podobało. Jeszcze do tego te niekochane przeze mnie samoloty (nigdy nie zrozumiem, w jaki sposób „to" się unosi) i konieczność spędzenia w nich prawie doby... Ponadto także informacje o Kenii, które znalazłem w Internecie nie zachęcały do wyjazdu. Według nich tubylcy są mało przyjaźni, niekiedy, wręcz groźni. Na jedzenie trzeba bardzo uważać, stołować się tylko w hotelu, bo inaczej można się ciężko zatruć, a upały pod koniec września są nie do zniesienia dla białego człowieka.

kenia2

Teraz już wiem, że wszystko to były brednie wypisywane, z niepojętych dla mnie przyczyn, przez ludzi, którzy podróżują jedynie palcem po mapie.
Trochę się zagalopowałem pozwólcie więc, że wrócę do początku mojej przygody z Kenią, czyli do podróży. Najpierw wspólnie z Piotrkiem i Witkiem polecieliśmy do Amsterdamu, a stamtąd do Nairobi, gdzie po raz pierwszy stanęliśmy na czarnym lądzie. Po wyjściu z dużego międzynarodowego portu lotniczego skierowaliśmy się na małe lotnisko obsługujące lokalne rejsy, by przelecieć do Malindi. Tam spotkała nas pierwsza zabawna przygoda. Lot opóźnił się o godzinę z powodu... mycia samolotu. Przyznacie, że widok kilku Murzynów szorujących szmatkami żelaznego koliberka samolot był niewielkich rozmiarów każdego mógłby rozbawić. Gdy maszyna została wypolerowana w końcu ruszyliśmy w dalszą podróż. Sam rejs, a dokładniej towarzyszące mu widoki, to niezapomniane wrażenia. Czas mijał szybko, jednak przed nami było jeszcze lądowanie. Gdy podziwialiśmy palmy, a pośród nich lepianki tubylców samolot zaczął niebezpiecznie się do nich zbliżać. Zaniepokojony bezskutecznie wypatrywałem lotniska. Zacząłem podejrzewać, że czeka nas lądowanie awaryjne. Jedynie spokój innych pasażerów, pozwolił mi się opanować i nie wpaść w panikę. Kamień z serca spadł mi jednak dopiero wtedy, gdy pod kołami samolotu poczułem twardy ląd. Okazało się, że lotnisko, na którym wylądowaliśmy, było malutkie i położone pomiędzy lepiankami a palmami.

kenia3
Na miejscu czekali na nas Ronald i Tina – organizatorzy całej wyprawy i właściciele biura turystycznego Bull Schark. Droga z lotniska do pensjonatu była naszym drugim spotkaniem z Kenią.DSC 0001-1 Przez cały czas towarzyszyło mi nieodparte uczucie, że wylądowaliśmy na innej planecie... Kiedy jednak dotarliśmy do naszego lokum, ta „inna planeta" okazała się całkiem urokliwa i przytulna.
Plan mamy napięty, więc szkoda każdej chwili. Zostawiliśmy graty i ruszyliśmy na podbój Malindi. Pierwszym punktem naszego programu było odwiedzenie miejsca, w którym wędkował i mieszkał Ernest Hemingway. Teraz mieści się tu luksusowy hotel i oczywiście baza wędkarska. Do wieczora popijając lokalne trunki, podziwialiśmy piękne plaże, spacerujące po nich równie urokliwe kobiety i, oczywiście szykowaliśmy sprzęt i rozmawialiśmy o rybach. Następnego dnia o świcie wyruszamy na pierwsze Wielkie Łowy. Nadzieje na sukces mamy duże, w końcu płyniemy jednostką kapitanem, do których należy rekord Kenii w połowie czarnego marlina. Wprawdzie o tej porze roku ciężko o ryby z rodziny mieczników, za to właśnie teraz przypada szczyt sezonu połowu tuńczyków. W trakcie płynięcia na łowisko podziwiam niesamowitą organizacje pracy. Tu każdy wie, za co odpowiada i co ma robić. Załoga na naszej łodzi jest niesamowicie sprawna i w błyskawicznym tempie szykuje sprzęt. Nim się spostrzegłem wszystkie wędki zostały zarzucone. Ku mojemu zdziwieniu na pierwsze branie długo nie czekałem. Rytmicznie uginający się kij i żyłka uciekająca w błyskawicznym tempie z multiplikatora to znak, że czeka mnie niezła walka. Pierwszy problem to wyrwanie wędki z uchwytu w łodzi i wstawienie jej w pas trollingowy. Nawet się nie spodziewałem, że jest to tak trudne. Siła ryby to jedno, ale rozpędzona łódź i duża fala dodatkowo utrudniają hol, czyniąc go bardziej ekscytującym. Ryba łatwo się nie poddaje i walczy do samego końca. Jej liczne wyskoki ponad powierzchnię wzburzonego oceanu i błyskawiczne ucieczki dostarczają wiele frajdy, ale również wystawiają na dużą próbę wytrzymałość wędkarza i sprzętu. W końcu po około piętnastu minutach udaje się podholować do podebrania pierwszą rybę wyjazdu. Jest nią przyzwoitych rozmiarów wahoo – całkiem nieźle jak na początek.

kenia5
Do tej pory sadziłem, że trolling jest metodą dla leniwych i cierpliwych. Nic bardziej błędnego. Ryby atakowały nasze przynęty z taką częstotliwością, że o odpoczynku nie było mowy. Kilka brań jedocześnie i gwizd uciekających żyłek na większości kołowrotków to efekt napłynięcia na żerującą ławicę tuńczyków. Wszyscy startujemy do wędek.Teraz trzeba jeszcze uważać, by szalejące po drugiej stronie zestawów torpedy się nie splątały. Jednym słowem emocji i zabawy nie brakuje. Po wyjęciu tuńczyków następują kolejne brania, a różnorodność poławianych gatunków jest oszałamiająca. Na koniec wędkarskiego dnia Witek zacina i po pasjonującej walce wyciąga piękną wahoo.
Po zejściu z łodzi czujemy każdy mięsień swojego ciała, nawet te, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia, dlatego następny dzień postanowiliśmy spędzić na lądzie. Co nie znaczy, że bez wędek. Wspólnie z Witkiem wpadamy na pomysł, by spróbować wędkarstwa plażowego, a dokładniej skałkowego. Na miejsce połowu wybieramy historyczne miejsce, do którego przed wiekami przybiły statki Vasco Da Gama. Jako przynętę stosujemy ogonki świeżych krewetek. I to zapewne było przyczyną naszej porażki. Okazał się, że jest to ulubiony pokarm masowo występujących tu krabów. Po kilku godzinach nierównej walki ze skorupiakami podajemy się i wracamy na kwaterę.
Wieczór spędzamy w Malindi Sea Fishing Club. Tutaj spotykają się miłośnicy Big Game z całego świata. Z zapartym tchem słuchamy iście hemingwayowskich opowieści o dzielnych kapitanach, niezatapialnych łajbach i rosnących, z każdym kolejnym kuflem, gigantycznych rybach.Nakręcony wędkarskimi gawędami w nocy nie mogę zasnąć. Odliczam kolejne minuty dzielące od wypłynięcia na ryby. O świcie karnie stawiamy się na łodzi. Scenariusz jak z przed dwóch dni: godzina płynięcia na łowisko, rozstawienie wędek i po chwili jest pierwsze branie. Znowu na moim kiju. Po krótkiej walce wyjmuję niewielkiego tuńczyka. Nie zdążyłem dobrze się rozsiąść na ławce, gdy znowu szczytówka mojej wędki zaczęła rytmicznie pulsować. Tym razem ryba jest dużo większa i na tyle silna, że ciężko jest ją utrzymać, do tego jeszcze fala nie ułatwia mi zadania. Pół godziny ciężkiej orki i cudowny 20-kilogramowy tuńczyk ląduje na pokładzie. Jestem tak zmęczony, że ledwo go podkenia8noszę do zdjęcia. Kolejne następujące po sobie brania „obdarzają" nas po równo. Holuje raz Witek, raz ja. Na łodzi lądują kingfische, tuńczyki i korfeny, a my jesteśmy w prawdziwym wędkarskim amoku. Aż strach pomyśleć o wieczornych zakwasach. Wszystko jest nieważne. Teraz liczy się tylko to, by podebtać kolejną rybę, a one – jak zawsze w Kenii – dopisują. Ciągnąc sztukę za sztuką nie zauważamy, kiedy mija drugi z trzech dni naszego wędkowania.
Kolejny dzień, to czas relaksu i zakupów. Najpierw jedziemy do swojego rodzaju „fabryki" pamiątek, gdzie na naszych oczach miejscowi artyści rzeźbią najrozmaitsze figurki, maski i instrumenty muzyczne. Większość z nich jest tak piękna, że naprawdę trudno się zdecydować, co kupić. Ceny są niewysokie, wręcz okazyjne, a do tego wypada się jeszcze targować. Ale cóż, ograniczony bagaż w samolocie jest barierą nie do przeskoczenia, musimy więc opanować swoje kupieckie zapędy. Po zakupach nadszedł czas na byczenie się. Pływamy w oceanie, popijamy drinki i powoli zapominamy o obolałych mięśniach... Następnego dnia ze zdwojoną energią ruszamy na wodę. Teraz musimy pokazać, że Polak potrafi. Dopiero co się rozkręciliśmy, a już wypływamy na ostatni rejs tej wyprawy. Wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jesteśmy już wyłowieni. Teraz nadszedł czas na okazy. Nikt tego głośno nie mówi, bo boimy się zapeszyć, ale często rzutem na taśmę udawało się nam złowić prawdziwy okaz.

kenia7
Tym razem ocean jest dużo spokojniejszy, ale rybom to w niczym nie przeszkadza. Na pierwsze branie długo nie czekamy. Znowu mam szczęście. Pierwsza ryba dnia skusiła się na moją przynętę. Liczne widowiskowe wyskoki i prawdziwy taniec na ogonie nie pozostawiają żadnych wątpliwości, na haku siedzi dorodna, bajecznie wybarwiona korfena. Jeszcze tylko dziesięć minut holu i ryba jest nasza. Kolejne ataki ryb i hole następują jeden po drugim. Witek wyjmuje pięknego tuńczyka i kingfischa. Płyniemy dalej. Uważnie obserwuję kręcące się za łodzią wabiki, które swoją pracą i wyglądem przypominają gigantyczne dewony. Po paru minutach obserwacji popadam w swoisty letarg, z którego, jak dziecko ze snu, wyrywa mnie gwizd hamulca na mojej wędce. Błyskawicznie zrywam się i zacinam. Niewiarygodna siła z drugiej strony nie pozwala mi wcisnąć dolnika kija w pas trollingowy. Po paru próbach wreszcie mi się to udaje. Za plecami słyszę krzyk Witka: „Paweł chyba masz żaglicę!". Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem, by w takim tempie uciekała żyłka z kołowrotka. Nie mam już wątpliwości, że z drugiej strony jest godny przeciwnik. Czy żyłka wytrzyma? Co zrobić, by nie popełnić jakiegoś głupiego błędu – w końcu w Big Game jestem nowicjuszem!? Czy dobrze ją zaciąłem? Czy nie spadnie w trakcie holu? Nie pamiętam kiedy ostatnio miałem tyle wątpliwości i przeżywałem takie emocje. Chyba 19 lat temu, gdy zaciąłem pierwszą troć. Zresztą nieważne, teraz liczy się tylko ona – piękna, waleczna ryba.
Spełnienie marzenia, żeby tak jak Hemingway złowić żaglicę, wydaje się być w zasięgu ręki. Już ją widzę. Pozostaje tylko podebranie. Hak odpada!

Nie zgadzam się na zabicie tak wyjątkowej ryby. Trzeba podebrać ją ręką, a to grozi wstrząsem mózgu. W końcu udaje się. Sam nie wierzę własnemu szczęściu! Cudowna żaglica stanowi piękne uwieńczenie naszej kenijskiej przygody z Big Game. Czas wracać do domu.
Na koniec wędkarskiego dnia, pomimo tego, że dostałem porządny zastrzyk adrenaliny, czułem się obolały i zmęczony, jakbym przebiegł maraton. Dlatego gorąco polecam po dniu wędkowania kolejny spędzić na aktywnym wypoczynku. Możliwości zorganizowania czasu jest wiele. Można, a wręcz trzeba zwiedzić Malindi i jej okolicę, pojechać na safari czy po prostu popływać w ocenie. Wszystko to po to, by następnego dnia w pełni sił znowu ruszyć po kolejną dawkę wędkarskich emocji. Tak nam słusznie doradzili i w mistrzowski sposób zorganizowali całą wyprawę Ronald i Tina, dzięki którym przeżyłem wraz z przyjaciółmi największą wędkarską przygodę życia.

black2