Daleko ale było warto

Ina zawsze była dla mnie za daleko. Zawsze też było mi bardziej po drodze na Drwęcę, Słupię czy Łupawę i prawdę mówiąc, przyzwyczaiłem się do wędrowania z wędką w garści brzegami właśnie tych rzek.

 Daleko

Trapiące nasze trocie plagi przekładające się na słabe wyniki ubiegłych sezonów spowodowały, że w tym roku po raz pierwszy od 20 lat nie spędziłem 1 stycznia nad rzeką, tylko poświęciłem ten czas rodzinie. Prawdę mówiąc, o Inie słyszałem ostatnio sporo dobrych opinii, więc planowałem się tam wybrać, ale nie na otwarcie sezonu, gdyż wówczas nad wodą jest mnóstwo wędkarzy. I tak oto spędziłem tegorocznego Sylwestra w błogim spokoju i przeświadczeniu, że gdy tylko tłumy się przewalą, a ryby odpoczną, udam się w dobrze sobie znane zakątki w rejonie Słupska czy Złotorii. Mijały pierwsze dni stycznia, a mnie coraz bardziej doskwierał wędkarski post. Tak jakoś pod koniec pierwszej dekady miesiąca miałem już szczerze dosyć.

Daleko1

Tylko na żywej rybie
W samą porę przypomniałem sobie o zaproszeniu na 11 stycznia br. na Mistrzostwa w Połowie Troci i Łososia – Ina 2015. Do wyjazdu na tę imprezę, oprócz obowiązku wynikającego z przyjęcia przez WMH patronatu medialnego nad zawodami, zachęciło mnie też to, że została ona zaplanowana – pierwszy raz w historii polskiego wędkarstwa trociowego – jako zawody wyłącznie na żywej rybie. Dowodem złowienia punktowanej ryby było zdjęcie na tle miarki i imiennej plakietki zawodniczej. I bardzo dobrze, bo nie ma smutniejszego widoku niż smętnie zalegające na ziemi po zawodach poczerniałe cielska troci w charakterze trofeów. Tym bardziej że zabijanie keltów, które jakimś cudem okazały się odporne na zarazę, uważam za zwykłe szkodnictwo i strzelanie we własną stopę. Tak więc wyrazy uznania należą się kolegom z okręgu szczecińskiego.

Daleko2
Wracając jednak do mojej opowieści, nie było problemów ze zmontowaniem ekipy na ten wyjazd. Dał się namówić Sandaczowy Dziadek, czyli Wojtek Szymański, który co prawda zarzekał się, że on keltów nie łowi i łowić nie będzie, ale pewnie cierpiał na ten sam „głód trociowy” co ja i koniec końców chętnie pojechał „się przewietrzyć”. Dołączyło do nas jeszcze dwóch kolegów i pomknęliśmy nad odległą Inę.
Zastane na miejscu warunki wodno-pogodowe okazały się dalekie od ideału, nawet dla wyjątkowo mało wymagających łowców salmonidów. Bardzo wysoka woda, temperatura iście wiosenna, bo dochodząca do 10°C, porywisty wiatr dmący z prędkością 100 km/godz. to jednak było za mało, żeby zniechęcić rasowych trociarzy. Zawodnicy dopisali, bo zjawiło się ich ok. 50. W sprawnym rozegraniu zawodów nie przeszkodziła nawet duża liczba postronnych wędkarzy niebiorących udziału w rywalizacji. Było bardzo mało takich miejsc, jak np. wysokie burty brzegowe ujmujące w karby wezbraną rzekę, na których dawało się swobodnie połowić. Ale nawet tam ryby były przepłoszone i odniesienie sukcesu wymagało ciężkiej pracy. Żeby nie przeciągać opowieści – w czasie zawodów złowiono 2 trocie, obie powyżej 50 cm i obie na odcinku miejskim, w pobliżu stanowiska komisji sędziowskiej. Triumfatorem zawodów okazał się Andrzej Tokarski, który wygrane przez siebie nagrody rzeczowe przekazał szkółce wędkarskiej dla dzieci przy stargardzkim kole PZW. Piękny gest, za który należą się szczere gratulacje.

Daleko4


Dzień ostatniej szansy
Zniechęceni słabymi wynikami z niedzieli postanowiliśmy dać Inie jeszcze jeden dzień szansy, a potem zrobić kilkudniowe „tournée” po rzekach Pomorza i po obłowieniu kolejno Regi, Parsęty, Słupi i Drwęcy wrócić do Warszawy.
Poniedziałek powitał nas taką samą pogodą jak niedziela, więc wybraliśmy się na znaleziony na Google Maps leśny odcinek Iny położony poniżej Stargardu. Odludne miejsce i dni robocze gwarantowały spokój nad wodą, a las chronił od wiatru. To było już coś, bo z wysoką wodą umieliśmy sobie poradzić. Wyniosłe skarpy sprawiały, że wezbrana rzeka trzymała się koryta, nie rozlewała się szeroko, co umożliwiało wędkowanie. Nie znaczy jednak, że było łatwo, lekko i przyjemnie.

Daleko3
Byłem nad nieznaną sobie rzeką, której na dodatek z powodu wysokiej i brudnej wody nie mogłem przeczytać. Łowienie przy skarpach i to na chybił trafił strasznie spustoszyło mi pudełka za sprawą zalanych krzaków, korzeni, pozostałości po aktywności bobrów itp. atrakcji. No, ale frycowe trzeba zapłacić… Pierwsza połowa dnia upłynęła na poznawaniu rzeki. Drugą postanowiłem wykorzystać, łowiąc już nieco inaczej. Zdecydowałem się na penetrowanie fragmentów rzeki na styku nurtu i spokojniejszej wody, w miejscach cieni prądowych za widocznymi na powierzchni przeszkodami, takimi jak wspomniane wcześniej krzaki czy zwalone drzewa, a także na długich zakrętach, gdzie prąd wyraźnie zwalniał. Zrezygnowałem także z wahadłówek na rzecz woblerów o pracy bardzo agresywnej, zamiatających ogonem jak gembale. Model, który poszedł na pierwszy ogień, miał barwę ognistopomarańczową i pracował nawet w bardzo wolnym nurcie, tym bardziej gdy się go przytrzymywało nieruchomo w bystrych tego dnia wodach Iny. Reasumując, była to kombinacja oddziaływania na linię boczną troci (praca) i ich wzrok (kolor). Na którymś z kolei zakręcie poczułem mocne uderzenie i po krótkim holu podebrałem niespełna 60-centymetrowego samca troci. To już było coś. Ryba nieduża, ale pierwsza sztuka w tym sezonie i to na nieznanej mi wcześniej rzece. Na pożegnanie, po pamiątkowej fotce, moja troć z Iny zamiotła ogonem, znikając w swoim królestwie. I ta właśnie ryba dała mi potężny zastrzyk energii do dalszych zmagań z nurtami wezbranej rzeki i wiarę, że coś jeszcze uda mi się złowić w tak niesprzyjających warunkach. Ze wzmożonym zapałem wziąłem się do łowienia.

Daleko5

Na długiej prostce poniżej zakrętu wypuszczałem ten sam wobler daleko w dół rzeki pod konary zwalonego drzewa. Przynęta, której nadawałem delikatne ruchy „z nadgarstka”, pracowała w warkoczu za drzewem. Co jakieś 10 s wykonywałem płynne podciągnięcie kijem o metr, po czym szybko zwijałem luz, wracając do pozycji wyjściowej. Po paru rzutach szczytówka wędki wygięła się i… nie zamierzała się wyprostować, zupełnie jak na zaczepie. Odruchowo zaciąłem, kij się wygiął, ale wabik ani drgnął. W pewnym momencie „zaczep” się poruszył, a kij zaczął obiecująco pulsować. Ryba ruszyła w dół rzeki, swobodnie wysnuwając żyłkę z kołowrotka. Ze swoim stosunkowo lekkim zestawem (żyłka 0,28-milimetrowa) nie bardzo miałem szansę na jej zatrzymanie, więc po prostu pobiegłem za nią, wybierając cenne metry żyłki. Niestety, po jakichś 30–40 s ryba się wypięła. Co się okazało? Otóż jedno z ramion tylnej kotwicy mojego woblera się wyprostowało… Mogłem domniemywać, że był to naprawdę duży samiec troci albo łososia, który po zacięciu dostał „na twarde”, czyli na kość szczęki. Niezbyt mocne zacięcie w połączeniu z rozciągliwością długiego odcinka żyłki spowodowały, że ryba nie zapięła się wystarczająco głęboko i „siedziała” nie na kolanku kotwicy, lecz na samym grocie. W takiej sytuacji ramię kotwicy po prostu się rozgięło.

Daleko6

Rzecz jasna plany na najbliższe dni uległy zmianie. Telefony znad Regi świadczyły, że srebrniaki jeszcze tam nie weszły, a jeśli chodzi o kelty, to wyniki nie były zbyt zachęcające. Koniec końców uznaliśmy, że lepiej zostać tu, gdzie już jesteśmy, jeszcze przez jeden dzień. Wieczorem zaś gruntownie pozmieniałem zawartość moich podręcznych pudełek, zapełniając je głównie woblerami o mocnej akcji, jaskrawej kolorystyce i sporej głębokości schodzenia.

Jigowanie woblerem
We wtorek wiatr nie dawał za wygraną i zagnał nas z powrotem na wstępnie już rozpracowany odcinek leśny. Woda co prawda jeszcze nie opadła, ale nieco się już wyczyściła. Nad rzeką spotkaliśmy miejscowego wędkarza, bardzo zresztą sympatycznego. Z rozmowy z nim wynikało, że na naszym łowisku główny ciąg tarłowy zaczął się dopiero w połowie grudnia, stąd taka liczba niewytartych samców troci w genialnej kondycji.
Ta informacja skłoniła mnie do zmiany sposobu łowienia i sięgnięcia po metody już nie tylko keltowe (na spowolnieniach); zacząłem obławiać miejsca z szybkim nurtem, iście srebrniakowym, z nadzieją na złowienie ryb, które się spóźniły na tarło.
Do 13.00 nic się nie działo, ale ponieważ woda stała się bardziej czytelna, nie miałem przynajmniej ciężkich zaczepów, a co za tym idzie – strat. To zaś spowodowało, że łowiłem dużo odważniej.
W pewnym momencie wszedłem na zewnętrzny łuk zakrętu rzeki, gdzie przy brzegu poniżej mnie leżało zwalone drzewo ustawione przez nurt równolegle do brzegu. Po drugiej stronie było kolejne drzewo, ale tym razem ustawione niemal prostopadle do prądu, przez co uciąg za nim był znikomy. Przeczucie podpowiadało mi, że to miejsce wręcz pachnie rybą. Postanowiłem je obłowić bardzo dokładnie, choć zazwyczaj nie lubię zbyt długo zostawać w jednym miejscu. Na pierwszy ogień poszedł wczorajszy wobler z nowymi kotwicami. Szybko się okazało, że miejsce jest zbyt głębokie jak na możliwości tej przynęty. Zmieniłem go na ciężkiego tonącego „banana”, którego ster stanowił przedłużenie końca pyska, co sprawiało, że schodził bardzo głęboko i miał akcję o dużej amplitudzie drgań, ale przy tym nie zamiatał mocno ogonem. Nurt był w tym miejscu (między drzewami) bardzo silny, a wabik idealnie pracował, co jakiś czas odchodząc po 0,5 m na lewo i prawo, jakby poszukując ryby. Gdy przynęta doszła do dna i przestawała pracować, co wyczuwałem na kiju, podnosiłem ją ruchem wędki do góry i znów startowała. Było to swego rodzaju jigowanie tonącym woblerem na obszarze nieprzekraczającym 1 m2. Co jakiś czas mocniej pociągałem szczytówką.

Daleko7

W pewnym momencie poczułem zaczep jak pstryknięcie o gałąź, ale wobler pracował nadal. Podniosłem go, żeby sprawdzić, co się stało, i poczułem opór jakby na kotwicy uwiesiła się torba z wodą. Zaciąłem i „zaczep” wyprysnął w górę świecą i już było jasne, że to kolejna troć w doskonałej formie. Okazało się to w czasie holu, bo takich świec było w sumie siedem! Dziadek liczył je i każdą kwitował okrzykami podziwu na przemian z dodawaniem mi otuchy i upominaniem, żebym tylko niczego nie spaprał. W trakcie walki ryba weszła na płyciznę ze spokojnym nurtem poniżej drzewa na przeciwnym brzegu i szukała w nim schronienia. Udało mi się jednak szybko przejść w takie miejsce, że mogłem ją stamtąd odciągnąć i w końcu kolejny gruby samiec troci wylądował w moich rękach… Krótka sesja zdjęciowa i ryba wróciła do wody.
Teraz Dziadek szedł pierwszy i łowił, a raczej zarzucał... Uwierzyłem w jego wielokrotne stanowcze zapewnienia, że on keltów nie łowi i nie zamierza tego robić. Tak czy inaczej, jego słowa się spełniły. Mnie zaś przed wieczorem udało się w podobnym miejscu i w podobny sposób złowić kolejną troć, niemal identyczną jak poprzednia.

I znów zmiana planów
Plan zmieniliśmy po raz drugi i także środę postanowiliśmy spędzić nad Iną na tym samym leśnym odcinku. Woda opadła o jakieś 20–30 cm i mocno się wyczyściła, tym samym odsłaniając nowe miejsca. Rzeka stała się o wiele bardziej czytelna; po krótkiej obserwacji można już było wiele się dowiedzieć na temat ukształtowania dna i głębokości w danym miejscu. Typowo keltowe prostki wyraźnie zwolniły. Na burtach brzegowych poodsłaniały się podwodne korzenie drzew tworzące „klatki”, w których kelty mają zwyczaj się zaczajać. Z kolei kilka żab gramolących się i wpadających bezradnie do wody było sygnałem, żeby łowić już nie na „strażaki”, tylko na przynęty o barwach zielonych i brązowych. Innymi słowy, ten sam odcinek rzeki mogliśmy odkrywać na nowo.

Daleko8

Obławiałem wodę typowo po pstrągowemu: precyzyjne krótkie rzuty woblerem poza domniemane stanowisko ryby przy korzeniach, po czym przeprowadzanie przez nie wabika. Albo też inaczej: zarzucałem po skosie w dół i na zamkniętym kabłąku sprowadzałem przynętę po łuku nad obławiane miejsce. W obu przypadkach wykorzystywałem leniwie kolebiący się na boki wobler. Taka taktyka przyniosła mi kolejnego samca troci, noszącego ślady świeżo odbytego tarła.
Dwa kolejne dni nad Iną były mniej wietrzne, postanowiliśmy więc przenieść się nad inny odcinek rzeki, położony wyżej, w okolicy Stargardu. Rzeka była tu węższa, ale niosła wodę o wiele bardziej mętną niż na położonym niżej odcinku leśnym. Do części miejsc mogliśmy się jedynie dostać, brodząc w spodniobutach; na szczęście nie było zbyt głęboko. Udało mi się tam złowić 2 trocie (typowe kelty) na wobler żabopodobny. Jedna wzięła blisko brzegu z zalanych traw, a druga na prostce na środku rzeki z typowego keltowego dryfu.

Nad Inę jeszcze nie raz się wybiorę. Ta rzeka zapadła mi w pamięć i chyba trudno się temu dziwić. Woda ta ma duży potencjał i – co wprost bije po oczach – jest dobrze traktowana. Wielu spośród spotkanych nad Iną wędkarzy chwaliło się zdjęciami i filmami dokumentującymi złowienie i wypuszczenie nie tylko łososi (obowiązuje tu zakaz ich zabierania), ale także troci. Wypada przy tym wspomnieć, że wbrew stereotypom dotyczyło to zarówno wędkarzy młodych, jak i starszych wiekiem.