"Przyszpilona" Norwegia

Połączenie osiągnięć polskiej szkoły wędkarstwa z tradycyjnymi norweskimi sposobami sprawiły, że będąc na pozornie straconej pozycji, nieźle połowiliśmy i wszyscy wróciliśmy zadowoleni z miejsca, które bez przesady można nazwać „Norwegią w miniaturze".

norwegia1

Zeszłoroczny wyjazd naszej 4-osobowej ekipy do Norwegii był pod względem wędkarskim bardzo dobry. Udało nam się złowić parę ładnych halibutów (wyprawę opisałem w artykule Polowanie na płaskiego w 87 numerze WMH) i raz rozbudzone emocje nie chciały tak łatwo przygasnąć. Toteż bardzo szybko podjęliśmy decyzję, że trzeba możliwie jak najszybciej wrócić na północne rubieże Europy, aby tam kolejny raz rzucić wyzwanie morskim kolosom. Rzeczywistość urządziła nam jednak swego rodzaju niechciany Ice Bucket Challenge. W sezonie letnim, kiedy to szanse na spotkanie z ładnymi rybami są spore, a pogoda sprzyja wędkarskim wyprawom na ocean, nie udało nam się znaleźć miejsca w żadnym ośrodku w interesującym nas regionie Norwegii. I to był ów kubeł lodowatej wody na nasze rozpalone głowy. W końcu ktoś rzucił hasło: a może by tak spróbować tuż po sezonie, czyli już we wrześniu? Może jeszcze nie wszystkie ryby odejdą od brzegów... Ryby rybami, ale wyprawianie się do Norwegii w tym miesiącu jest obarczone dużą dozą ryzyka, bo jest to czas pierwszych jesiennych sztormów i całkiem realny może okazać się scenariusz, zgodnie z którym w czasie tygodniowego wyjazdu wypływa się na ocean tylko raz czy dwa, w „okienku" między okresami niesprzyjającej pogody. Biorąc to wszystko pod uwagę, należało wybrać takie miejsce, w którym byłoby co robić w czasie sztormu, bo co do tego, że trzeba jechać, byliśmy wszyscy zgodni.
Padło na wyspę Vega położoną w archipelagu o tej samej nazwie, w okręgu Nordland. Jest to niezbyt duża wyspa (127 km2) otoczona istnym rojem ponad 6000 malutkich wysp, wysepek i szkierów. Całość zasługuje w pełni na nazwę „Norwegia w miniaturze". Są tu miniwysepki, minifiordy, miniszkiery, minirzeki, minitorfowiska i minijeziora. Mieliśmy tylko nadzieję, że ów pęd do miniaturyzacji wzorów z Norwegii kontynentalnej nie dotyczy ryb. Na szczęście nie dotyczył, ale nie uprzedzajmy wypadków.
Vega jest zamieszkana i w pełni zagospodarowana przez Norwegów. Obrazki jak z pocztówki: latarnie morskie, stylowe zabudowania rybackie, urzekające krajobrazy itp. Miłośnicy zwiedzania pozostałości po bunkrach z II wojny światowej także znajdą tu coś dla siebie, a zmarzluchy będą mogli się naocznie przekonać, jak tubylcy pozyskują najcieplejszy i najdroższy puch z dzikich kaczek edredonów. Osiadłe i wędrowne ptactwo ma tu zresztą wymarzone warunki, a sam archipelag jest dla nich ważnym miejscem odpoczynku i żerowania, m.in. na płyciznach odsłanianych przez odpływy. Nieprzebrane roje różnego rodzaju kaczek oraz ich „krewnych i znajomych" przyciągają także ptaki drapieżne, nie zdziwcie się więc, jeśli zobaczycie tam niesamowitą wręcz liczbę orłów bielików.
Słowem, jest co robić i co podziwiać w czasie wolnym od wędkowania, np. podczas sztormu. W naszej ekipie jest także zapalony fotograf miłośnik przyrody i podejrzewam, że czułby się tu świetnie również bez wędek. No, ale koniec końców wybraliśmy Vegę właśnie dlatego, że tu nawet w czasie złej pogody na morzu jest co i gdzie połowić. Wspomniałem o minijeziorach i minifiordach, bardzo wąskich jak na norweskie standardy. Otóż vegańskie jeziora są licznie zamieszkane przez pstrągi potokowe (nie jestem pewien, czy nazwa jest adekwatna do ich trybu życia, w każdym razie są to przedstawiciele gatunku Salmo trutta). Niezależnie od tego w osłoniętych od wiatru i fali fiordach można z powodzeniem wędkować z brzegu, podając przynęty klasycznie z rzutu.

norwegiaB

Pierwsze rozpoznanie

Po zejściu z promu trudno było nie zauważyć, że trafiliśmy na zakończenie sezonu. Ośrodki wędkarskie świeciły pustkami (nawet biorąc pod uwagę, że Vega nie jest przesadnie oblegana przez turystów), a tylko tam, gdzie my się zakwaterowaliśmy, była jeszcze jedna grupa wędkarzy. Holendrzy jednak, bo o nich mowa, właśnie się pakowali do wyjazdu i to z minami bardzo skwaszonymi. Okazało się, że przygwoździł ich trzydniowy sztorm, a w dniach, kiedy dało się pływać, nie złowili ani jednego halibuta. Na ich wędki trafiały tylko dorszyki o wadze nieprzekraczającej 3 kg. Ot, pech. Warto, żeby sobie to zanotowali wszyscy ci, którzy uważają, że w Norwegii ryby same „wychodzą na brzeg". Otóż nawet w środku sezonu okazy trzeba sobie wypracować, a zdarzają się okresy, że ich po prostu nie ma.
Pozytywnym akcentem były zapewnienia gospodarza ośrodka, że zgodnie z prognozami w czasie naszego tygodniowego pobytu miał być tylko jeden dzień sztormowy, na pozostałe zaś zapowiadano pogodę „żeglowną".
Nieco tym podbudowani szybko się przepakowaliśmy i popędziliśmy na przystań. Dwiema łodziami wypłynęliśmy na pierwszy zwiad. Jedna ekipa (Tomek i Wiesiek) obławiała głębsze akweny, a druga (ja i Janusz) penetrowała płytsze przybrzeżne spady, górki i rafy. Wieczorem, przy kolacji, porównaliśmy wyniki i podzieliliśmy się wnioskami. Okazało się, że największą rybą pierwszego dnia był ok. 4-kilogramowy dorsz, ponadto na wędkach zameldowało się sporo mniejszych sztuk. Nie udało się nam jednak namierzyć dużych ławic drobnych czarniaków, pod którymi zawsze stoją okazy drapieżników. Innymi słowy, potwierdzał się czarny scenariusz, zgodnie z którym zdecydowana większość ryb wyniosła się już w głąb oceanu, w stronę ciepłych wód Golfsztromu. Nasz gospodarz dodał do tego, że teraz jedyną szansą na sukces jest cierpliwe poszukiwanie pojedynczych ryb, które są tu „na stałe". Ich namierzenie wymaga jednak znalezienia wspomnianych wcześniej stad drobnicy, teraz o wiele mniej licznych niż w szczycie sezonu.
Podczas wieczornej narady ustaliliśmy taktykę na najbliższe dni. Tak się złożyło, że ja z Januszem chcieliśmy kontynuować łowienie bliżej brzegu i na podwodnych górkach, a pozostali dwaj koledzy byli zwolennikami typowo morskiego poszukiwania dorszy z pilkerami i postanowili dalej penetrować głębsze akweny wokół Vegi. I tak też z grubsza łowiliśmy przez następne dni.


Faza 1: każda załoga osobno

Przy brzegu
Zamierzałem łowić przy brzegu, bardzo lekko jak na morskie (nie tylko norweskie) warunki. Uzbroiłem się w spinning o ciężarze wyrzutu do 60 g, na kołowrotek nawinąłem plecionkę o średnicy 0,22 mm, do której wiązałem sandaczowe gumy na główkach 35–50-gramowych. Moim celem miały być rdzawce, ryby bardzo silne i walczące do ostatnich chwil przed podebraniem. Co ważne, łowiłem je w toni, na stosunkowo niewielkiej głębokości, a przez to odpadał czynnik dekompresji i mogłem je wypuszczać bez szkody dla ich zdrowia, zachowując tylko bardzo niewielką część połowu na kolację. Unikałem przez to niechlubnie kojarzonego z Norwegią „brodzenia w rybach".
Rdzawce łowi się w sposób typowo sandaczowy. Łódź znajduje się w zasięgu rzutu od skał, toteż przynęty plasuje się „na styk" i przez pierwsze metry prowadzi w opadzie do samego dna. Ale im dalej od skał, tym jest głębiej (pod łodzią mieliśmy ok. 50 m) i prędzej czy później trzeba zacząć prowadzić gumę w toni, również w opadzie. Kiedy (na jakiej głębokości) – to należy ustalić doświadczalnie. Jeśli w czasie pierwszej fazy prowadzenia mam branie na głębokości np. 10 m, to przy następnych rzutach nie sprowadzam już przynęty niżej, tylko obławiam tę właśnie strefę. Ma się rozumieć, łódź nie jest zakotwiczona, tylko dryfuje równolegle do brzegu i dlatego jednym z warunków powodzenia jest znalezienie miejsca, gdzie dryf będzie poprawny i bezpieczny. Ryb było dużo, cały czas coś się działo.
Kiedy ja bawiłem się kolejnymi holami rdzawców na stosunkowo lekkiej wędce, Janusz konsekwentnie próbował złowić rybę, po którą tu przyjechał, czyli zębacza. W tym celu łowił na pilker pod przesuwającą się w dryfie łodzią, chcąc wywabić bytujące właśnie w tej strefie brzegu zębacze. Ryby te żywią się przede wszystkim małżami, które odrywają od skał i miażdżą wielką paszczą uzbrojoną w garnitur imponujących zębów. Owszem, zdarza się, że zjadają rybki poranione lub oszołomione w czasie ataku innego drapieżnika, ale same się za nimi nie uganiają. Są drapieżnikami, ale raczej nie typowymi myśliwymi-rybojadami. W związku z tym łowienie na pilker, tak jak próbował Janusz, nie było najlepszym pomysłem. Wprawdzie niekiedy zębacz atakuje pilker, który opukuje dno tuż przy jego kryjówce, ale nie jest to typowy i najbardziej skuteczny sposób na te małżojady.
Koniec końców kolega sięgnął więc po sprawdzony norweski zestaw na zębacze. Był to zresztą bardzo prosty pater noster: na końcu linki dyndała pokaźna ołowiana oliwka, a powyżej niej dowiązany był przypon z hakiem, na który trafił kawałek mięsa świeżo złowionego rdzawca. Ten zestaw opuszczał na dno i opukiwał je ciężarkiem, co działa wabiąco na zębacze. Reszty dokonywał apetyczny filet: Janusz w końcu złowił „swojego" zębacza, a dodatkowo na jego hak trafiały także molwy i brosmy. Zastosowany zestaw miał też tę zaletę, że był o wiele mniej „czepliwy" od uzbrojonego w kotwice pilkera.

norwegiaD
Na głębokiej wodzie

Pozostali koledzy, jako się rzekło, poszukiwali dorszy i czarniaków na głębokich akwenach oddalonych od brzegu. Łowili na pilkery na głębokościach od 50 do 100 m. Tego dnia ich strategia okazała się lepsza. Ilościowo byli niekwestionowanymi królami polowania. Zarówno Wiesiek, jak i Tomek tym razem połowili ładne dorsze, tyle że okazy były wśród nich rzadkością.


Wieczorne Polaków rozmowy

Tematem przewodnim dyskusji w czasie wieczornej biesiady było to, w czym tkwiła tajemnica sukcesu drugiej łodzi. Na moje pytania o miejsce, ukształtowanie dna i głębokość Tomek odpowiedział: „Tak naprawdę «szpilka» po raz kolejny uratowała nasz wędkarski zad. A to dlatego, że doskonale sprawdza się, gdy ryby są niechętne, ospałe. Flauta, brak dryfu, słońce w zenicie – taka wędkarska sielanka, którą dzisiaj mieliśmy, to idealne warunki na tę przynętę". Zaraz po tym wywodzie dostaliśmy od chłopaków w prezencie po egzemplarzu ich tajnej broni.
Według chłopaków ten cienki (tubisowaty) chromowany pręt charakteryzuje się bardzo ciekawą pracą. Plącze się rzadko, najczęściej tylko po uderzeniu przez rybę. Bardzo ważnym elementem są dwa nacięcia na dole i na górze przynęty. O łowności szpilki decydują proporcje między grubością pręta, jego wagą, a także długością wspomnianych nacięć. Jeśli te elementy są źle dobrane, przynęta jest bezużyteczna.
Po obejrzeniu szpilki chciałem się dowiedzieć jeszcze czegoś więcej i aby to osiągnąć postanowiłem nieco podgrzać atmosferę dyskusji. Powiedziałem więc do Tomka: „Dzięki, ten pilker jest bez wątpienia ładny i łowny, ale jakoś nie wierzę w cudowne przynęty, po prostu udało Wam się namierzyć ryby... I chwała Wam za to! Ponieważ jesteście dobrymi wędkarzami morskimi to połowilibyście i na inne wabiki". Na interesujące mnie konkrety długo nie czekałem. Kolega od razu odpowiedział: „Tak, to posłuchaj tego. Zakładam szpilkę. Podrywam dynamiczne do góry, jestem na 3–5 m nad dnem. Zatrzymuję przynętę, wykonuję delikatne drgnięcie kijem na ok 5–10 cm, chwila przerwy i porządne kopnięcie. Pochromowany wabik w ostatniej fazie ruchu rzucił na boki wiązki odbitego światła, wystarczyło. Ponownie zarzucam. Pilker opada swobodnie, odchodząc raz w jedną, raz w drugą stronę. Pracuje doskonale, trochę podobnie do szwedzkiego Isaka, fajnie to wygląda. Ledwie tracę wabik z oczu i... branie. Tym razem makrela «telegrafuje» z charakterystyczną dla siebie częstotliwością. Jest całkiem nieźle. Kolejny zjazd, tym razem na 40 m, jakieś 8–10 m nad dnem. Od razu wiesza się kolejny dorsz. Jednak biorą. Na tę jedną przynętę reagują świetnie. Dlaczego? W tym momencie Wiesiek rzuca przez ramię z szyderczym uśmiechem: załóż coś innego, przekonasz się. Nie czekam na kolejną prowokację, zakładam makrelowego killerka. 90 g, niebieskie boki i poszeeedddłłł ... Po 15 min przyznaję Wiesiowi rację. Zmieniłem trzy przynęty i nie sprowokowałem żadnej ryby. Wracam do szpilki i... znowu łowię!".
Po takim wywodzie nie pozostawało mi nic innego, jak przyznać Tomkowi rację. Ciągnąc go dalej za język, do końca wieczoru dowiedzieliśmy się, że jest kilka technik prowadzenia tej przynęty.
Pierwszy sposób to długi ślizg na nawietrznej. Pilkera opuszczamy na kilkadziesiąt metrów i długimi pociągnięciami pracujemy kilka, kilkanaście metrów nad dnem. Przy takim prowadzeniu pilker wchodzi w ruch niemal jak klasyczny ostro drgający wobler. Drgania te są podobne w odczuciu do pracy cykady. Tak prowadzoną przynętę czasami zatrzymujemy, uzyskując przy tym swobodny opad.
Drugi sposób prowadzenia to praca w pionie. Jedno, dwa dynamiczne szarpnięcia i pozostawienie a przynęty zawieszonej w toni. Bardzo łatwo przy tym nie mając echosondy, ustalić głębokość przemieszczania się ryb. Przezroczystość wody w morzu jest duża, dlatego 3–4-metrowe skoki są w pełni uzasadnione. Ten sposób łowienia jest bardzo skuteczny, gdy jest flauta i nie ma dryfu.
Trzecia technika polega na leciutkich drgnięciach pilkerem przy kontakcie z dnem. Trzeba to robić najdelikatniej, jak tylko się da. Łowi się tak zazwyczaj przy słabym dryfie, najlepiej z nawietrznej burty łodzi.
Najbardziej przypadł mi do gustu czwarty sposób prowadzenia, bo to zwykłe jigowanie, łowienie z opadu na zawietrznej burcie.
Wędkarskie dyskusje zakończył niesamowity widok zorzy polarnej, którą mogliśmy zaobserwować z naszego domku.

norwegiaC

Przerywnik: sztorm

Sprawdziła się prognoza pogody i na jeden dzień „uziemił" nas sztorm. Aby nie tracić czasu, zaczęliśmy realizować plan B, czyli łowienie pstrągów w tutejszych jeziorkach. Obowiązkowa wizyta w miejscowym sklepie wędkarskim dała nam nieco do myślenia. Okazało się, że jeziora na wyspie dzielą się na – nazwijmy je tak – państwowe, gdzie można łowić bez opłat, oraz prywatne, gdzie obowiązuje system licencyjny. Właściciel sklepu wędkarskiego namawiał nas do łowienia właśnie w tych drugich, argumentując, że są tam ryby o wiele większe. My zaś, jako typowi Polacy, postanowiliśmy najpierw sprawdzić, czy aby nie robią nas w balona i połowić na „państwowej" darmoszce, skoro jest taka możliwość. Okazało się, że w tej kategorii wód pstrągów jest dużo, ale nie przekraczają one 25 cm długości. Jak niepyszni wróciliśmy zatem do sklepu wędkarskiego, aby wykupić licencje uprawniające do spotkań z naprawdę dużymi potokowcami na wodach „komercyjnych". Nie zawiedliśmy się: brań było tam co prawda o wiele mniej, ale za to holowane ryby miały już rozmiary od 35 do 50 cm. I w ten sposób spędziliśmy resztę dnia, który stał się miłym przerywnikiem, a właściwie odpoczynkiem od stosunkowo jednak ciężkiej wędkarskiej orki na morzu.

Faza 2: wymiana doświadczeń

Opowieści o niebywałej skuteczności szpilki pobudziły nasze wędkarskie apetyty i kolejnego dnia także i ja z Januszem wypłynęliśmy na głębokie wody. Było fajnie, połowiliśmy, ale obu nas jakoś ciągnęło z powrotem pod „nasze" skały. A może by tak na szpilkę spróbować skusić rdzawce i zębacze...? Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Obaj oczywiście łowiliśmy po swojemu, czyli ja z rzutu, on w pionie, dryfując tym razem nad tonią o głębokości 20–30 m.
Najlżejsza wersja szpilki (40 g) bardzo ładnie pracowała w opadzie i zasmakowała rdzawcom. Łowiłem nią właściwie tak samo jak wcześniej gumami. Liczyłem na rdzawce, tak jak przed sztormem, ale dostałem od morza prawdziwy prezent w postaci ponadmetrowego dorsza, który huknął w przynętę prowadzoną w toni!
Z kolei Janusz zamienił w swoim zestawie oliwkę na świeżo otrzymany pilker, z którego jednak zdjął kotwice. Pilker pukał o dno, błyskał chromowanymi bokami, a filet z ryby kusząco falował w rytm pociągnięć. Nie zdziwiliśmy się specjalnie, kiedy po krótkim czasie spędzonym w dryfie Janusz wyciągnął pięknego zębacza.

Jak widać, warto się uczyć zarówno od innych nacji, jak też od rodzimych specjalistów. Niemal każdy ma coś w zanadrzu, w czym czuje się najlepiej i warto go posłuchać, kiedy o tym opowiada. W tym przypadku dotyczyło to zarówno życzliwych rad właściciela sklepu wędkarskiego, jak i swoistych kombinacji polsko-norweskich, które z powodzeniem stosowaliśmy podczas tych kilku dni wędkowania na Vedze. Prawdziwie bowiem dobry wędkarz to nie ten, który „wie wszystko", tylko ten, który jest gotów przyznać, że w pewnym momencie kończy się jego wiedza i nie wstydzi się szukać jej u innych.