Wiosenne alternatywy

Kwiecień to jeden z najbardziej urokliwych miesięcy w roku. Przyroda powoli budzi się z zimowego letargu. Eksplozja zieleni, zapach wiosny i życiodajne promienie słoneczne wręcz zmuszają do sięgnięcia po wędkę i wyruszenia nad wodę.

Wiosenne4
Niestety, dla spinningistów nie jest to zbyt przychylny okres ponieważ duże drapieżniki wód nizinnych są w trakcie lub szykują się do tarła. Można oczywiście zapolować na klenie, jazie czy okonie lub wyruszyć w poszukiwaniu płetwy tłuszczowej. Jednak bez względu na to, na jaki gatunek się wybierzemy, łatwo nie będzie. Podwyższone stany rzek mocno utrudniają dostęp do potencjalnych stanowisk ryb, a jakby tego było mało, ich wody niosą w tym okresie dużo naturalnego pokarmu, z którym trudno konkurować tradycyjnym przynętom. W tych warunkach aby nie wrócić do domu o kiju, trzeba, nieraz wbrew własnym przyzwyczajeniom, sięgnąć po przynęty niekonwencjonalne. O tym, że kwietniowe okonie najlepiej biorą na paprochy, klenie i jazie na mikrowoblerki, a pstrągi na 3-5-centymetrowe woblery nie muszę chyba nikogo przekonywać. Bywają jednak dni, że to nie wystarcza...


Pierzasta wiosna
Łowienie na koguty kojarzy się z ciężkim sandaczowym spinningiem. Jest w tym dużo prawdy, bo to właśnie wędkarze uganiający się za mętnookimi po zbiornikach zaporowych jako pierwsi sięgnęli po pierzastego jiga. Spinningowanie nim na rzekach, w dodatku wiosną, to dla większości z nas czysta abstrakcja. Trudno się temu dziwić, gdyż, jak już napisałem, jest wiele pewniejszych i w normalnych warunkach na ogół skuteczniejszych przynęt. A jednak z całym przekonaniem twierdzę, że koguty w mniejszych rozmiarach świetnie nadają się do łowienia okoni, kleni czy pstrągów. Mało tego, wiosenna podwyższona woda wręcz zachęca do ich stosowania. Mnogość pokarmu jakie niosą ze sobą wezbrane rzeki powoduje, że ryby rozbudowują swoje tradycyjne menu. I tu widzę pole do popisu dla koguta, który w zależności od sposobu prowadzenia i samego wykonania imituje rybkę, raka lub żabkę.

Oczywiście moje koguty przeznaczone do łowienia innych gatunków mocno się różnią od modeli sandaczowych. Po pierwsze, nie stosuję w nich specjalistycznych główek z oczkiem przesuniętym w stronę kotwicy, tylko jako materiału wyjściowego używam zwykłych główek jigowych (nie odlewam ich jedynie przerabiam sklepowe). Po drugie nie wiążę w nich, niezastąpionego przy połowie zaporowych mętnookich, kołnierza z wiskozy. Ostatnią cechą różniącą te przynęty jest ich konstrukcja. W sandaczowych modelach głównym elementem pracującym jest ogonek, ja staram się tak wykonać kogutka, by pracował całą swoją powierzchnią, tzn. w trakcie podciągania składał się, a puszył w momencie odpuszczania. W zasadzie jest więc to zupełnie inna przynęta; co zatem różni ją od szerokiej gamy pierzastych jigów najczęściej używanych przez wędkarzy?

Podstawową cechą odróżniającą koguty od pierzaków jest to, że zamiast haka występuje w nich kotwica i są one dużo „bogatsze" w piórka i sierść, przez co sprawiają wrażenie większych i bardziej puszystych. Dodatkowym ale nie bagatelnym atutem tej przynęty, zwłaszcza na wodach o dużej presji wędkarskiej, jest jej niepowtarzalność. Wystarczy dodać piórko w innym kolorze, zmienić odcień owijki i już mamy coś nowego. Ponadto zupełnie inaczej będą zachowywać się w wodzie koguty wykonane nie z piór, a inaczej z sierści np. lisa. Można zresztą, i często tak się robi, łączyć pióra z sierścią.

Wiosenne1Przynęty te świetnie nadają się do obławiania zalanych karczów, podwodnych korzeni, jak również głębokich dołków i podmytych burt. Jednym słowem łatwo nimi zejdziemy w okolice kryjówek nieżerującego drapieżnika. Niestety w związku z zastosowaniem w nich kotwicy trzeba liczyć się z dużymi stratami. No cóż, coś za coś ...
Co do prowadzenia przynęty to można, a wręcz trzeba popuścić wodze fantazji i kombinować na ile tylko konkretna miejscówka pozwala. W kwietniu zeszłego roku pojechałem ze spinningiem nad niewielką mazurską rzeczkę. Celem wyprawy były licznie żyjące tam klenie. W głębi duszy liczyłem jednak na spotkanie z rzadko występującym tam, ale grubym potokowcem. Do wędkowania wybrałem bardzo urozmaicony odcinek. Na jego początku rzeka bystro meandruje w lesie, następnie wychodzi w łąki, gdzie zwalnia swój nurt i znacznie się pogłębia. Po kilometrze znowu wpływa między drzewa, natomiast z uwagi na fakt, że jest to odcinek przyujściowy do jeziora, jeszcze bardziej zwalnia swój bieg, nieco się rozlewa, a brzegi stają się podmokłe. Niestety, ze względu na zwiększające się grzęzawisko większość ostatniego odcinka dostępna jest jedynie zimą, gdy zamarzną brzegi. Szkoda, bo miejscowi twierdzą, że właśnie tu kryją się największe sztuki...
Wiosenne3
Obławianie rozpocząłem od tradycyjnych, sprawdzonych przynęt. Okazało się jednak, że obrotówka i wahadłówka nie wzbudzają wśród ryb najmniejszego zainteresowania, na woblerek brały jedynie niewielkie klonki, a gdy założyłem twisterek „wieszały się" jeszcze mniejsze okonki. W akcie desperacji sięgnąłem po czarnooliwkowego koguta zawiązanego na 5-gramowej główce. Łowiąc nim cały czas schodziłem w dół rzeki. Doszedłem do miejsca, w którym, z jednego brzegu zatopione gałęzie złamanego drzewa, a z drugiego wchodzące w wodę korzenie tworzyły zwężenie nurtu z ostrym wlewem. Skutkiem tego na środku rzeki powstała głęboka rynna, a przy brzegach poniżej przeszkód utworzyły się piaszczyste półki.
Miejscówka idealna dla woblera, ja jednak postanowiłem trzymać się planu i obłowić ją „pierzakiem". Ponieważ, wpuszczanie koguta z góry w rynnę i pracowanie nim w niej nie przyniosło pożądanego rezultatu, ostrożnie obszedłem miejscówkę tak, by znaleźć się w miejscu, gdzie rynna się wypłyca. Rzuciłem przynętę w górę na piaszczystą półkę, tuż poniżej zalanych korzeni. Wędkę trzymałem wysoko, dlatego nurt nie ściągnął przynęty od razu w rynnę. „Pierzak" wolno przesuwał się po piasku, a gdy znalazł się na granicy głębokiej wody, krótkim ruchem szczytówki wprowadziłem go w środek nurtu. Branie nastąpiło natychmiast. Zaraz po zacięciu ryba majestatycznie przewaliła swoje cielsko pod samą powierzchnią i zaczęła uciekać w dół. Nie miałem żadnych wątpliwości z drugiej strony był władca tej wody - dorodny potokowiec. Odruchowo ruszyłem za rybą wykorzystując jej błąd, bo gdyby zaraz po zacięciu poszła metr w górę, na pewno weszłaby w zaczepy i bez problemu się uwolniła, a tak po chwili wylądowała w moim podbieraku.
Wiosenne6Wiosenne5
Przez kolejną godzinę nieomal pełzając nad brzegiem skradałem się do kolejnych miejscówek i dokładnie obławiałem każdy dołek. Złowiłem jeszcze jednego okonia trzydziestaka, a poza tym do końca leśnego odcinka nic się nie wydarzyło. Po dojściu do łąkowego odcinka miałem już serdecznie dosyć czołgania się. Nie dość, że zaczął boleć mnie kręgosłup, to jeszcze cały byłem w pajęczynach i zamieszkujących je pająkach. Nadszedł czas stanąć, zgodnie z teorią ewolucji, na dwóch nogach. Łowiłem tak przez dłuższą chwilę, jednak cały czas czułem dyskomfort, miałem wrażenie, że na tej otwartej przestrzeni każdy mój ruch jest uważnie śledzony przez rybie oczy. Krótko mówiąc, trzeba było coś zmienić. Ponieważ skradanie się już wcześniej wykluczyłem, w maskowanie też niespecjalnie wierzę, pozostało zwiększenie dystansu pomiędzy mną a przynętą.
Oczywiście mogłem założyć pływający wobler i wypuścić go z prądem, ale zwycięskiej przynęty się nie zmienia. I tu pojawił się kolejny problem, 5-gramowy kogutek był zbyt lekki, by wykonać nim daleki rzut, a inny, jaki znalazłem w pudełku, miał aż 10 g, co wydawało mi się stanowczo za dużo. No cóż, jak się nie ma co się lubi... Zdecydowałem się założyć grubasa. Ponieważ koryto, a ściślej dno na tym odcinku łąkowym było w miarę równe, mogłem bez większego ryzyka zaczepu kłaść kogut na dnie. Na początku łowiłem „po sandaczowemu". Po zarzuceniu przynęty daleko w dół pod przeciwległy brzeg, pozwalałem jej opaść na napiętej żyłce na dno. Następnie podbijałem ją „na raz" z nadgarstka i znowu pozwalałem swobodnie opaść. Gdy kogucik znalazł się pod moją burtą, zmieniałem położenie wędki z horyzontalnego na równoległe do lustra wody i zaczynałem podbijać, tylko tym razem z kołowrotka. Cały czas kombinowałem i co kilka rzutów zmieniałem wysokość podbicia. Brania zaczęły się dopiero wtedy, gdy przynęta bardzo nisko i tylko na chwilę unosiła się; w zasadzie można powiedzieć, że co 20-30 cm kogut dziobał dno. Do wieczora złowiłem jeszcze 5 niezłych kleni. Pomimo, że co jakiś czas zmieniałem sposób prowadzenia, tego dnia i w tym konkretnym miejscu rybom odpowiadało tylko „dziobanie".


Pijawka dobra na wszystko

Nie podlega żadnej dyskusji fakt, że żywa pijawka jest pokarmem większości ryb zamieszkujących nasze wody, a skoro tak, to należy łowić również na jej imitacje, czyli ciemne twisterki i piórkowe jigi. W zależności od temperatury wody i aktywności ryb pijawki prowadzę na dwa sposoby: w poprzek i w górę nurtu. W obu przypadkach ważne jest, by przynęta trzymała się przy samym dnie, czasami wręcz toczyła się po nim. Gdy ryby są ospałe, bądź woda w rzece jeszcze się nie ogrzała, jiga rzucam w górę nurtu równolegle do brzegu. Pozwalam mu opaść i wolno, z prędkością nurtu, prowadzę, delikatnie podszarpując, aż pod same nogi. Następne rzuty wykonuję wachlarzowo, z każdym kolejnym zwiększając kąt podania przynęty. Im staje się on większy, tym wolniej zwijam żyłkę ograniczając się jedynie do wybierania luzu po podbiciu przynęty. Brania można się spodziewać praktycznie przez cały czas prowadzenia jiga. Wyczuwalne jest ono jako delikatne puknięcie bądź tylko zatrzymanie.
Jak już wcześniej wspomniałem, nie ma gatunku, który pogardziłby walczącą z nurtem, spływającą pijawką. Dlatego w czasie spinningowania z prądem rzeki, gdy przynęta swobodnie toczy się po dnie, często zdarzają się ciekawe przyłowy.
Jakiś czas temu pojechałem z kolegą na podhalańskie kropkowańce. Godnych pstrągów nie było, za to świnki chętnie podnosiły nasze jigi, punktujące co jakiś czas dno.
Do takiego prowadzenia staram się stosować możliwie jak najlżejszą główkę. Jej ciężar uzależniam od głębokości i szybkości nurtu. Gdy dam zbyt ciężkie obciążenie, moja pijawka będzie za często „kleiła" się dna, natomiast gdy przesadzę w drugą stronę, nurt będzie unosił ją swobodnie w toni.

Z czasem, gdy woda się ogrzewa, a ryby zaczynają chętniej pobierać pokarm, do powyższego repertuaru dołączam rzuty w dół rzeki i iście trociowe prowadzenie dryfem w poprzek nurtu (tym co nie jeżdżą na trocie, wyjaśniam że chodzi o posłanie przynęty pod przeciwległy brzeg pod kątem nie przekraczającym 90° i sprowadzanie jej praktycznie bez zwijania pod swoja burtę). W trakcie takiego prowadzenia jedynie ustawieniem wędki kontroluję napięcie żyłki. W momencie gdy jig przyklei się do dna, lekko podnoszę szczytówkę, podbijając go tym samym do góry i zmuszając do dalszego dryfu. Oczywiście do takiego łowienia trzeba zastosować znacznie cięższe główki.

Zdarza się, że ryby biorą bardzo delikatnie i jedynie podskubują przynętę. Skuteczne zacięcie jest wtedy prawie niemożliwe. Można wtedy spróbować zmienić coś w obciążeniu. Na początek proponuję odchudzić zestaw i założyć lżejszą główkę, dzięki czemu ruchy przynęty będą trochę wolniejsze, a to może zachęcić rybę do pewniejszego zassania jiga. Gdy to nie poskutkuje można spróbować w drugą stronę, tzn. zwiększyć obciążenie przez co przyspieszy się opad.
Jeżeli żaden z tych sposobów nie zmieni podejścia „skubaczy" zakładam wtedy jig z dozbrojką. Niestety, w odróżnieniu, od gumy „pierzaka" nie da się dozbroić na łowisku, taką przynętę trzeba wcześniej przygotować w domu. Cała „filozofia" w jej wykonaniu tkwi w tym, że przed zawiązaniem właściwego puchowca do główki jigowej dowiązuję nicią wiodącą, a następnie zaklejam kropelką kleju szybkoschnącego, mikrokotwiczkę dwuramienną w rozmiarze 14-16.
Życie, w tym również wędkarskie, pokazuje, że teoria to jedno, a praktyka drugie i ciężko przewidzieć wszystkie niespodzianki, które spotkają nas nad wodą. Niedawno pojechaliśmy ze znajomymi na ryby w góry. Przed wyjazdem pocztą pantoflową dowiedziałem się, że najlepiej sprawdzały się czarne 3-centymetrowe twisterki i ciemne marabutowe puchowce wiązane na lekkich 1,5-2-gramowych główkach zwijane wolno z prądem. Uzbrojeni po zęby w jedynie słuszne jigi stawiliśmy się rano nad rzeką. Łowiliśmy na głębokiej wolno płynącej bani, czyli wodzie o tej porze roku bankowej.
Niestety, kolejne godziny biczowania nie przynosiły żadnego efektu. Ryby były nieczułe na stosowane przez nas wszelkie możliwe sposoby prowadzenia. Byliśmy gotowi uwierzyć, że tego dnia ryby są w ogóle nie aktywne. Z błędu wyprowadził nas miejscowy kolega, który w ciągu godziny złowił kilka pstrągów, w tym grubą pięćdziesiątkę. Obserwując go w akcji, szybko zorientowałem się, co robiliśmy nie tak. Po pierwsze, łowił dużo ciężej od nas, bo używał główek 4-5-gramowych. Po drugie stosował grubszą i bardziej widoczną żyłkę. Te dwa elementy pozwoliły mu na dość specyficzne prowadzenie przynęty. Po zarzuceniu pozwalał jigowi opaść na dno, by po dwóch sekundach podwójnym, niezbyt szybkim podbiciem unieść go na około 0,5 m. Przynętę prowadził w ten sam sposób aż pod same nogi.
Obserwując go, czułem się tak, jakbym był na sandaczach, a nie pstrągach. Najciekawsze w tym było to, że ryby nie brały przynęty ani opadającej, ani startującej, tylko na sekundę podnosiły ją zaciekawione z dna. Takie branie nie było w ogóle odczuwalne na wędce, również obserwacja szczytówki nic nie dawała, jedynie lekkie przestawienie żyłki stykającej się z wodą sygnalizowało że czas na zacięcie.
Po krótkiej rozmowie z miejscowym „szpeniem" wszystko się wyjaśniło. Okazało się, że przed naszym przyjazdem poszła z gór „pośniegówka" i woda znowu mocno się ochłodziła, a to spowodowało ospałość ryb i w takich warunkach tylko w ten sposób można było z nimi powalczyć.

Wiosenne2