Jak okonie uczą wędkarzy...

A raczej, jak zmuszają ich do myślenia i odpowiedniego działania. Bo kto tego nie potrafi bądź nie chce, dłubać okoni się nie nauczy. Dziś opiszę kilka takich sytuacji.

Okonie to ryby drapieżne, które można łowić przez cały rok, pomijając oczywiście okres tarła. Zimą biorą dobrze bez względu na to, czy jest lód, czy go nie ma. Oczywiście trzeba się czasem nad tym napracować, ale gra jest warta świeczki. Seryjne łowienie okoni to naprawdę świetna zabawa, bo wymaga od wędkarza stosowania różnych sztuczek, a dzięki temu nigdy nie jest nudne. W polskich wodach duże garbusy są niestety o wiele rzadsze niż by się chciało, bo zbyt wielu wędkarzy traktuje wyrośnięte sztuki w kategoriach smacznego mięsa, a małe jako chwast. Jeśli jednak da się okoniom szansę, nie będzie się ich uważało jedynie za uciążliwy przyłów, lecz celowo się na nie nastawi, to nagle się okaże, jaką frajdą może być ich łowienie. To nie 1–2 brania dziennie, tylko czasem dziesiątki wyholowanych ryb. I można się naprawdę wyłowić, co w Polsce wcale nie jest takie proste w przypadku innych gatunków.

To, co wyżej napisałem, nie znaczy, że okonie są „łatwymi” rybami. Żeby regularnie dużo łowić i dużych pasiaków, to już trzeba naprawdę solidnie się przyłożyć do wędkowania, mieć otwartą głowę i chęć do eksperymentowania wychodzącego poza zmianę koloru przynęty z perły na motor oil.

 

Lekcja 1

Środek lata, jezioro w okolicach Bydgoszczy. Bardzo dużo drobnicy, uklejek kręcących się przy szczytach górek. A pod nimi okonie. W zasadzie wszystko wygląda standardowo, więc i tak też zaczynamy łowić, posyłając do wody twisterki i ripperki lekkimi kijami długości 2,1 m, na plecionce o średnicy 0,06 mm z 0,14-milimetrowym przyponem fluorokarbonowym. Do tego ostatniego mocowaliśmy agrafki szybkiego montażu przynęty, pozwalające je zmieniać bez konieczności rozpinania klasycznego zapięcia. Wrócę jeszcze na moment do wędek. Okoniówki nowej generacji, które są lepsze od wklejanek, umożliwiają podbijanie z nadgarstka, a po zacięciu ładnie pracują, przechodząc w pełną parabolę.

Ryby współpracowały, ale łowiliśmy sztuki co najwyżej średnie, długości 15–20 cm. Nie było możliwości dobrania się do większych osobników. Każde przeprowadzenie gumy kończyło się atakiem małego okonka. To naprawdę fajna zabawa, ale czułem pod skórą, że te duże garbusy są gdzieś tam pod nami i że jestem o krok od dobrania się do nich, a drobnica mi w tym przeszkadza. Mocno irytująca sytuacja… Nie po to przecież przyjechałem taki kawał drogi, żeby łowić małe rybki. Postanowiłem zacząć kombinować. Na pierwszy ogień poszło zwiększenie wielkości przynęty i zmniejszenie szybkości opadu. Potem typ przynęty. Klasyczne gumy zastąpiła jaskółka długości 10 cm uzbrojona w 4-gramową trójkątną główkę (kuliste klasyki poszły również w odstawkę). O zaletach niestandardowego zbrojenia gum pisałem już kilka razy, więc nie będę tego szczegółowo omawiał. Dla przypomnienia dodam tylko, że tak uzbrojona przynęta przy podciągnięciu ucieka na boki, zachowując się jak spanikowana spłoszona rybka. Ta kombinacja przyniosła mi wreszcie kilka dużych okoni.

Gdy brania zaczęły słabnąć, założyłem na czeburaszkę imitację pierścienic nasączoną krewetkowym aromatem. Tak uzbrojonego robala prowadziłem wolno, zwijając go tuż nad dnem i cały czas rytmicznie podrygując szczytówką wędki. W ten sposób „ożywiałem” z pozoru nieruchliwą przynętę. W normalnych warunkach to działa, ale nie tym razem. Dopiero gdy urozmaiciłem prowadzenie wysokim podbiciem z nadgarstka – „woda się otworzyła”.

 

Lekcja 2

Kilka dni później to samo jezioro, to samo miejsce, te same zestawy i... niestety na jaskółki z główką trójkątną tym razem nie brało nic, choć w wodzie z pozoru nic się nie zmieniło. Jedyna rzecz warta uwagi, która się wydarzyła przez kilka godzin łowienia, to obcinka szczupaka. Miałem dość. Na wędkę trafił 3-centymetrowy paproszek i zacząłem dłubać z nadzieją, że przynajmniej tych mniejszych pasiaczków się nałowię. Udało mi się zaciąć kilka niewielkich okoni, ale w sumie bez rewelacji. Zastanawiały mnie jednak brania, które miały postać pstryknięć bez konkretnych ataków. decydowałem się zatem na zmianę taktyki łowienia po raz drugi. W ruch poszły robale na czeburaszkach, lecz niestety i ten czarny koń z poprzedniego wypadu zawiódł. Trzeba było znowu pokombinować.
Zabrałem się n za łowienie stacjonarne, czyli drop shot z rzutu. Prowadzenie standardowe: bujanie, podciąganie i ponownie bujanie. Przynęta była ta sama – imitacja rosówki nasączona atraktorem. Dopiero ta metoda okazała się skuteczna. Okonie zaczęły wreszcie współpracować; ładnie zasysały gumę. Dużej sztuki nie miałem, najwyraźniej tego dnia nie udało mi się w 100% wstrzelić w gusta ryb. Niemniej jednak złowiłem kilkanaście garbusów w okolicach 20 cm, a to już była poważna zmiana na plus w stosunku do pierwotnego braku efektów.

 

Lekcja 3

Ponownie to samo jezioro. Tym razem byłem uzbrojony już inaczej, bo w zestawy przygotowane w domu. Muszę przyznać, że nie cierpię wiązać ich nad wodą. Zajmuje to czas, który wolę poświęcić na łowienie, i nie zawsze jest to tak proste i wygodne jak w warunkach domowych. Czyli zestaw na zwijadełko i szybkie zainstalowanie go nad wodą to jest to, co lubię i gorąco polecam. A wyżej wymieniony zestaw to łatwizna, wymaga tylko zastosowania jednego patentu, czyli haczyka dropshotowego na krętliku.

Do dolnego oczka tegoż krętlika przywiązałem trok z ciężarkiem i gotowe. Nad wodą, gdy znudzi mi się łowienie w klasycznie uzbrojoną gumę, po prostu zdejmuję ją i zapinam agrafkę do górnego oczka krętlika z haczykiem. Dzięki temu mogę szybko i sprawnie wymieniać przynęty i zestawy bez tracenia czasu na odcinanie i wiązanie ich nad wodą. Tym razem drop shot również kusił ryby do ataku, ale dopiero po zmianie przynęty z rosówki na biało-czerwony plemnik. Co ciekawe, wcześniej łowiłem bez efektów tą samą przynętą uzbrojoną w trójkątną główkę. Interesujące było też to, że mimo dużych stad drobnicy w wodzie pasiaki wolały delikatną prezentację przynęty, a nie wabik imitujący chorą bądź uciekającą rybkę. Atakowały gumę dopiero po kilkunastu sekundach bujania nią w miejscu. Na ogół tego typu prowadzenie sprawdza się lepiej, gdy woda jest zimna, a nie w pełni lata.

 

Lekcja 4

Jesień. To samo jezioro, ten sam zestaw, te same ryby. Próbowałem wszystkiego, co się sprawdziło podczas wcześniejszych wyjazdów, niestety bez efektu. W końcu kolega z łodzi zaczął łowić drop shotem z przynętą typu plemnik. Po setnym rzucie odruchowo zaczął go podbijać, jakby łowił zwykłą gumą na główce jigowej. I to okazało się strzałem w dziesiątkę. Postanowiliśmy więc iść w tym kierunku. Zestawy dropshotowe zaczęliśmy podbijać, podszarpywać, robić kombinacje jigowania z klasyczną techniką drop schot. Rybom się to spodobało i dzięki temu połowiliśmy naprawdę dobrze. Była to kolejna lekcja udzielona przez ryby, nauka czegoś nowego, a zadecydował o tym czysty przypadek. Poszliśmy za ciosem i korzystając z otrzymanej ą wskazówki, łączyliśmy różne techniki wędkowania. W rezultacie doszliśmy do czegoś zupełnie dla nas nowego, co skutecznie prowokowało ryby do ataku.

Mieliśmy bardzo delikatne rippery, którym ryby często urywały ogonki, zostawiając sam korpus z kawałkiem miękkiego przegubu. Właśnie te korpusy okazały się świetnymi przynętami do opisanego w niniejszej lekcji sposobu łowienia. Szybko zaczęliśmy je zresztą udoskonalać, wycinając tylną część korpusu, aby powstała typowa igiełka. To z kolei spowodowało, że atraktor, którym owe rippery są nasączone fabrycznie, zaczął się wydzielać niezwykle intensywnie, co – jak się przekonaliśmy – rybom bardzo odpowiadało.

 

Lekcja 5

Przełom jesieni i zimy, tym razem żwirownia na Mazowszu. Akurat trafiła się seria przymrozków i płytsze zatoki rankami były już pokryte szklistą taflą lodu. Na szczęście w dzień lód topniał. Udało nam się namierzyć okonie na głębokości ok. 12 m. Ale o konfigurację dna nie pytajcie, bo jak to w żwirowniach, przypominało ono dzieło pijanego operatora koparki ścigającego się z równie podchmielonym operatorem spychacza. W każdym razie ustaliliśmy, że w jednym z miejsc jakieś 1–1,5 m nad dnem stała drobnica, a pod nią poprzyklejane do podłoża okonie. Standardowe łowienie z opadu na gumy przyniosło efekt w postaci poodrywanych ogonków przynęt. Drop shot i leniwe bujanie gumą coś tam zmieniły, ale rewelacji z rybami nie było. Agresywnie prowadzona przynęta dropshotowa – to samo. Gdy przestawiłem się na łowienie na szuranego, wreszcie zaczęło się dziać coś konkretnego, lecz mieliśmy dużo pustych zacięć. To był już jednak jakiś trop, jakaś wskazówka zostawiona przez okonie, której nie wolno było zlekceważyć. Dalsze łowienie wyglądało tak, że sięgnąłem po czeburaszkę, a na hak założyłem gumę pływającą. Cały dowcip polega na tym, że gdy główka opada na dno, to guma, dzięki przegubowemu zbrojeniu, unosi się. Takim właśnie zestawem łowiłem, delikatnie szurając przynętą po dnie, co jakiś czas pozostawiając ją w bezruchu. Okonie dosłownie zasysały leżącą na dnie gumę. Brania były widoczne na szczytówce wędki, tak jak na kiwoku podlodówki. Efektem jednego z nich był duży okoń, który zassał przynętę głęboko i pewnie. Świadczyło to o tym, że znalazłem sposób na ten dzień, potem to już poszło z górki...

 

Lekcja 6

Drugi dzień na tej samej żwirowni. Wszystkie 4-gramowe czeburaszki (tylko takie przynosiły brania) miałem już pourywane. Chcąc nie chcąc, musiałem zacząć szukać czegoś innego. Postawiłem na grę w kolory. Który okoniarz jej nie uwielbia...? Zwycięską kombinacją okazała się czerwona główka jigowa w połączeniu z gumą o barwie bardzo ciemnej wiśni. Ryby pobierały taką przynętę z dna, gdy szurałem nią i bardzo delikatnie podciągałem z nadgarstka. Co ciekawe, ataki miałem tylko wtedy, gdy przynęta startowała po chwilowym postoju na dnie. Obserwacja szczytówki i plecionki była zatem sprawą kluczową.

***

I tak oto wyglądały moje tegoroczne lekcje z okoniami w roli nauczycieli. Sami przyznacie, że były to zajęcia urozmaicone i dające dużo do myślenia, a także rozwijające pod względem techniki wędkowania.