Na leniucha i aktywnie

Łowienie drapieżników jest z jednej strony proste, z drugiej dość skomplikowane. Miesiące wrzesień–listopad to dla tych ryb czas wielkiego żarcia i szykowania się do zimy. Łowienie od wczesnej do późnej jesieni nie jest zbyt skomplikowane. Grudzień to już jednak zupełnie inna bajka.

Temperatura wody jest bardzo niska, co wpływa w oczywisty sposób na tempo metabolizmu ryb. Mówiąc bardziej zrozumiale, rybie procesy życiowe spowalniają, a przez mniejsze zapotrzebowanie kaloryczne nasi bohaterowie słabiej żerują. Są jednak nadal możliwi do schwytania, bo przecież od czasu do czasu coś zjeść muszą. A to w zupełności wystarczy. O ile z sandaczami nie ma większego kłopotu (choć oczywiście całe grudniowe spinningowanie jest obarczone specyficznymi problemami...), o tyle ze szczupakami jest już trudniej.

 

Trzy zasady na przedzimiu

Są pewne żelazne zasady, do których warto się stosować podczas grudniowego spinningowania, bez względu na preferowany gatunek drapieżnika nizinnego.

Pierwsza: maksymalne wydłużenie czasu prezentacji przynęty. Obrazowo mówiąc, trzeba łowić w zwolnionym tempie, aby dostosować się do zwolnionego tempa reakcji ryb. Najwyraźniej musi im gdzieś pod czaszką zdążyć zatrybić, że to, co widzą, jest potencjalnym pokarmem i że wypadałoby się do niego ruszyć.

Druga: zwiększenie wielkości przynęt. Pisałem o tym nie raz i nie dwa. Każda ryba drapieżna dokonuje instynktownej – podkreślam – kalkulacji, w której po jednej stronie bilansu jest wydatek energii na przeprowadzenie ataku na danym dystansie, a po drugiej – wielkość zdobyczy, a zatem spodziewany przychód kalorii. Jeśli zdobycz jest zbyt mała bądź kręci się za daleko od stanowiska drapieżnika, może się zdarzyć, że zostanie zignorowana. Na progu zimy to zjawisko nabiera coraz większego znaczenia, stąd też lepiej stosować przynęty większe niż mniejsze. Oczywiście sytuacja się zmienia, gdy nasza mała rybka podpłynie bezczelnie pod sam pysk np. szczupaka. Wtedy już nic nie powstrzymuje go od kłapnięcia paszczą. Dzięki temu właśnie wędkarze łowiący okonie na boczny trok z paprochami miewają przyłowy w postaci szczupaków czy sandaczy. Co ciekawe, złowione o tej porze roku szczupaki są zacięte praktycznie wyłącznie za skórkę. To wszystko wynika z tego, że na boczny trok łowi się bardzo wolno, szurając przynętą po dnie. A zatem taki wabik ma duże szanse przejść: a) powoli i b) tuż przed nosem drapieżnika – ze skutkiem, dla wędkarza, jak najbardziej pozytywnym. Tym należy wytłumaczyć paradoks, że co prawda duże przynęty są lepsze, ale na bardzo małe również są brania. Z tych większych proponowałbym jednak korzystać w przypadku innych technik spinningowania niż boczny trok, który zresztą też nie każdy lubi i praktykuje.

I tak płynnie przeszliśmy do trzeciej żelaznej zasady, którą stosuję i polecam: prowadzenie przynęty w pobliżu dna. Wyjątkiem jest okres mieszania się wód ciepłej z zimną, gdy drapieżniki spotyka się także w toni. Dotyczy to jednak tylko jezior głębszych, a na płytszych (do kilku metrów głębokości) nie ma to zastosowania i tam konsekwentnie łowię przy dnie.

Na leniucha

Co z tego wszystkiego wynika? Aby na początku zimy skutecznie spinningować, trzeba korzystać z odpowiednich technik łowienia. Bezapelacyjnie na pierwszym miejscu jest łowienie wertykalne i kto tylko ma możliwość je stosować jak w krajach z normalnymi przepisami (a tak jest u nas np. na wodach śródlądowych podległych urzędom morskim), ten powinien się tym zainteresować. Na pozostałych wodach nasze „zabetonowane” i odporne na wszystkie nowości prawo niestety jest nieprecyzyjne, w związku z czym legalność tej metody jest dyskusyjna. A szkoda, bo praktycznie wszędzie takie łowienie jest dozwolone i uznawane za piękną, sportową metodę. Nie ma co jednak biadolić nad stanami umysłów wędkarskich decydentów, bo niemal tak samo skuteczny (zwłaszcza na sandacze) jest ciężki drop shot. Choć i w jego przypadku były próby uznania go za zabroniony, na szczęście spaliły na panewce. A jest skuteczny i z brzegu, i z łodzi. Oczywiście wędkowanie z łodzi jest jak zawsze wydajniejsze i wygodniejsze, można też stosować szerszy wachlarz technik prowadzenia „dropsa”. W niniejszym artykule chciałbym się skupić przede wszystkim (choć nie tylko) na łowieniu w dryfie. Ale na początek, co oznacza sformułowanie „ciężki drop shot”? Otóż jest to zestaw obciążony ołowiem o wadze 50–60 g, a w skrajnych przypadkach 80–100 g. Do tego wspomniane już przeze mnie duże gumy. W tym przypadku będą to „jedynie słuszne” 12-centymetrowe jaskółki na hakach 4/0.

A więc łowimy w dryfie. Na czym to polega? Otóż dryf musi być powolny, maksymalnie 2 km/godz. Jeżeli jest lekki wiatr, to fajnie. Gdy jednak mocniej wieje, to niezbędna jest dryfkotwa, aby zniwelować wpływ zbyt silnych podmuchów. Zestaw zarzucamy w stronę przeciwną do kierunku dryfu, nie dalej niż 20 m od łodzi. Pozwalamy zestawowi opaść na dno i na napiętej plecionce pracujemy szczytówką tak, aby nie podnieść ciężarka z dna, a tylko wprawić przynętę w drgania. Jak z tego krótkiego opisu wynika, kluczową sprawą jest dobranie wagi obciążenia. Im szybszy dryf i większa głębokość, tym obciążenie musi być większe. W granicznym przypadku może to być nawet 100 g. Niestety, nie ma reguły, która pozwoliłaby to z góry ustalić. Jeśli ktoś nie ma zestawu „skalibrowanego” już na panujące w łowisku warunki, musi go niestety dopasowywać na bieżąco. Na szczęście idzie to dość szybko. Takie bujanie wykonujemy tylko z nadgarstka, bez kołowrotka, bo zestaw i tak się przemieszcza ciągnięty przez dryfującą łódź.

Bardzo ważne jest wcześniejsze rozpoznanie łowiska, aby odpowiednio ustawić łódź, zanim jeszcze puścimy ją w dryf. Nic po superprzynętach i mistrzowskim prowadzeniu, jeśli będziemy dryfować przez bezrybne miejscówki.

Zbliżonym sposobem łowienia na leniucha jest stosowanie ciężkiej główki jigowej zamiast drop shota. Stawiamy łódź w dryfie i zarzucamy gumę o mocnej pracy ogonowej przy wolnym prowadzeniu, uzbrojoną w zwykłą główkę. Rzut – tak samo jak poprzednio – wykonujemy w stronę przeciwną do kierunku dryfu. Gdy przynęta jest już na dnie, lekko ją podbijamy i pozwalamy opaść. Raz na jakiś czas można wabik podciągnąć z kołowrotka. I tu docieramy do kluczowej kwestii, czyli ciężaru przynęty. Opad musi być powolny, czyli 1 m w czasie 2–3 s. Innymi słowy, trzeba dopasować ciężar główki i przynęty, a także grubość linki do głębokości łowiska i prędkości dryfu. Nie dam gotowej recepty, bo takiej chyba po prostu nie ma. Jest zbyt dużo zmiennych, aby można ją podać na tacy. W rzeczywistości jest to taki trolling bez użycia silnika z elementami łowienia opadowego. Brzmi to nieco dziwnie, ale jest skuteczne.

Wędka powinna być dopasowana do stosowanych ciężarków. Truizm, ale nic innego nie da się tu powiedzieć. Jeśli zakładamy, że będą potrzebne duże zmiany obciążeń, to warto rozważyć przygotowanie sobie wędek cięższej i lżejszej.

 

Dla aktywnych

Przyznam bez bicia, że należę do wędkarzy, których łowienie na lenuicha po prostu nudzi, choć jest skuteczne. Wolę coś robić, ruszać się, kombinować, zwijać, podbijać, podciągać. Tak również da się łowić o tej porze roku. Proponuję zacząć od odchudzenia zestawu. Wszystko powinno być lżejsze i cieńsze niż w szczycie sezonu, a chodzi mi tu o stosowanie lekkich główek (10–15 g to maksimum) do gum 20-centymetrowych. Lub bardzo lekkich wahadłówek. Można łowić dwojako: w dryfie i z zakotwiczonej łodzi. Łowiąc w dryfie, rzucam w kierunku dryfowania (a więc inaczej niż poprzednio), pod kątem ok. 45º od kursu. Ponieważ łódź się przemieszcza, ostatecznie przynętę zwijam na godzinę 9 lub 3. Dzięki temu wabik pracuje w jednym miejscu maksymalnie długo, a o to właśnie chodzi. Łowiąc w dryfie, szukamy ryb aktywnych, skłonnych do zaatakowania naszej przynęty.

Innym sposobem jest łowienie z kotwicy, co jest ulubionym typem spinningowania wędkarzy w Polsce. Znajdujemy dobre miejsce, tzn. takie, gdzie są lub mogą być ryby. Kotwica w dół i jazda. Łowimy, kombinując z prędkością prowadzenia (przypominam: od wolnej do ekstremalnie wolnej), wielkością, kolorem i zbrojeniem przynęty. Czyli robimy to, co kojarzy się z najbardziej popularną w naszym kraju postacią spinningowania.

Z mojego doświadczenia wynika, że aktywne szukanie ryb w dryfie lub przemieszczając się między poszczególnymi miejscówkami jest o wiele skuteczniejsze niż uparte okupowanie jednej mety z nadzieją, że coś się tam w końcu obudzi. Nawet gdy nie chcemy zmieniać miejscówki, to warto często przekotwiczać łódź choćby o parę metrów, aby obłowić to samo miejsce pod innym kątem. Bywa i tak, że dopiero taki zabieg otwiera wodę przed wędkarzem. Bardzo ważny jest bowiem kąt podania przynęty względem stanowiska ryby, a to można ustalić tylko doświadczalnie.

Jeśli chodzi o wędkę, to w zupełności wystarczy spinning o ciężarze wyrzutu do 20–25 g, czyli w sumie polski standard.

Smrodki

Na przedzimiu chętniej niż w ciepłej porze roku sięgam po różnego rodzaju atraktory. Dobry „zapaszek” halibutowy działa zwłaszcza na sandacze i okonie. Trzeba tylko wybrać taką jego postać, aby trzymał się przynęty. Ewentualnie można zastosować któryś ze znanych wędkarskich patentów na ich aplikację, czyli np. nabicie na hak główki jigowej kawałka gąbki, filcu lub innego chłonącego atraktor materiału, a dopiero potem przynęty.

 

Rys: P. Smyk