Wobler ołówkowy

Zawsze gdy wybieram się nad wody stojące zamieszkiwane przez ryby łososiowate, zabieram ze sobą ten pożyteczny wynalazek. Jest to oczywiście wobler bezsterowy. Ołówek, gwizdek, cygaro, bo pod takimi nazwami jest znany. Doczekał się mnóstwa odmian i modyfikacji, jak chyba każda naprawdę skuteczna przynęta.

wobler bezsterowy 7

W jego oryginalnej postaci poznałem go kilkanaście lat temu, gdy pierwszy raz wybrałem się na morskie trocie na Bornholm. Była to z mojej strony wyprawa praktycznie w nieznane. Wiedziałem tylko, że ryby tam są i że da się je łowić, o czym świadczyły skąpe na naszym podwórku relacje i budzące podziw zdjęcia w prasie wędkarskiej u naszych zachodnich sąsiadów, jak też opowieści Szwedów, u których wtedy bywałem. A w Polsce? W tamtych czasach chyba nikt jeszcze nie myślał, że można je w ten sposób łowić, nie tylko z plaży ale nawet w portach, co dziś jest bardzo popularne. Pokutowało przekonanie, że z plaży można co najwyżej na gruntówkę, a jak trocie, to tylko rzeki. I kropka. Nieliczni specjaliści od łowienia ryb łososiowatych w morzu nie kwapili się zaś do opowieści o swoim kunszcie. Wędkarski Internet był w Polsce dopiero w powijakach, stąd też nie ma się co dziwić, że była to dla mnie wyprawa praktycznie w nieznane, wyjazd „zwiadowczy” i nie bardzo miałem pojęcie na co łowić i wszystkiego musiałem się uczyć.
Oczywiście, jak każdy rozsądny wędkarz-turysta nad nieznaną wodą, pierwsze kroki skierowałem do miejscowego sklepu wędkarskiego, aby zaopatrzyć się w miejscowe przynęty i zasięgnąć informacji na temat co, na co, gdzie i jak. Na szczęście z Bornholmczykami da się porozumieć w języku innym niż ich ojczysty, który jest naprawdę niemożliwy. Wątpiącym proponuję znaleźć np. na Youtube próbki duńskich dialogów.
Idąc za radą sprzedawcy, zaopatrzyłem się w zestaw przynęt, wśród których było m.in. kilka ołówków. Były one wtedy (i nadal są) dostępne w całej gamie kolorów, mają kształt cygara, ale od połowy długości, po stronie mocowania żyłki zwężone są klinowato w dwóch płaszczyznach. Wyraźnie było widać, że środek ciężkości tej przynęty leży po stronie tylnej kotwicy. Napawało to optymizmem w zestawieniu z rozległymi przestrzeniami Bałtyku, gdzie już choćby na zdrowy rozum należało przynętę ciskać ile sił w rękach i kręgosłupie. Praktyka zweryfikowała zresztą to przekonanie, bo nie zawsze i nie wszędzie potrzebne są tak dalekie rzuty, ale o tym może innym razem. 
Wyobrażacie sobie debiutanta na grzmoconym słonymi bryzgami kamienistym wybrzeżu, gdzie każdy źle postawiony krok groził kąpielą lub skręceniem kostki? Praktycznie wszystkiego musiałem się uczyć na własnych błędach i obserwacjach. Bardzo mi w tym pomogło posługiwanie się sprawdzonymi, łownymi przynętami, czyli właśnie ołówkami.

wobler bezsterowy 2

Po latach doświadczeń na różnych łowiskach wyselekcjonowałem sobie trzy niezawodne zestawienia barw (a właściwie to trzy plus jedna, ale o tym za moment). Te trzy to czerwonopomarańczowo-czarny (szczególnie dobry, gdy trocie są aktywne), oliwkowy i jasnozielony z pstrągowymi kropkami, a ten dodatkowy kolor to... barwy śledzia. Otóż gdy zaczyna się robić cieplej, a pod brzeg podchodzą ławice śledzi na tarło, ciągną za nimi grubsze trocie na żer. Dostają one wtedy wręcz śledziowego obłędu, podobnie jak szczupaki w szkierach. I tak samo jak esoksy nie chcą żreć niczego innego, przynęta musi więc naśladować śledzia. Inny wabik, choćby nie wiem jak bardzo łowny na co dzień, w śledziowym ciągu traci całą swoją skuteczność. Pod śledzika tylko drugi śledzik, niestety. A właśnie ołówek ze srebrnym brzuchem i ciemnozielonym grzbietem doskonale – zdaniem troci – imituje śledzia. Pomijając jednak łowienie w śledziach, skuteczne są trzy wcześniej opisane przeze mnie zestawienia barw. Takie przynęty sprawdzają się praktycznie na wszystkich wodach stojących, zarówno w Polsce, jak i w Skandynawii. Można z nimi jechać w ciemno na każde łowisko.
Siła ołówka polega na tym, że imituje on naturalny pokarm troci, czyli ryby przybrzeżne. W zależności od kolorystyki może on być więc imitacją tubisa, ciernika, babki, śledzia itp. Gdziekolwiek bym nie jechał na łososiowate zamieszkujące wody stojące (to ważne), zabieram ze sobą ołówki.
Sposób prowadzenia tego woblera jest bardzo prosty. Zwijam dość szybko, wykonując krótkie podszarpnięcia szczytówką. Przy równomiernym prowadzeniu przynęta wyraźnie i dość agresywnie macha ogonem, a na skutek podszarpnięcia – odchodzi na boki.
Podczas jednego z moich ostatnich wyjazdów na trocie i łososie zamieszkujące malownicze „jeziorko” łowiliśmy z nabrzeżnych skał. Kilka słów o owym „jeziorku”. Wojtek Szymański i ja nazwaliśmy tak na swój użytek pewne szwedzkie jezioro, wręcz olbrzymie, niesamowicie rybne i niewyobrażalnie malownicze. Łowienie tam to jednak zabawa iście ekstremalna! Nie tylko ze względu na wielkie łososie (z zarybień) i ich rozlicznych kuzynów (po płetwie tłuszczowej), ale także ze względu na krystalicznie czystą wodę i skaliste wybrzeża. Kto czyta regularnie moje artykuły, ten pewnie nieraz spotkał się już z tym opisem. I pewnie jeszcze nieraz go przeczyta, bo ciągle jestem pod urokiem tej wody, podobnie zresztą jak i inni wędkarze, którzy tam ze mną i Wojtkiem jeżdzą.
Wracając jednak do przynęt, jeden wyjazd wcześniej niesamowicie skuteczne okazało się łowienie na muchy imitujące cierniki, podawane spinningami w zestawie ze spidolino. Naturalne było więc, że zaczęliśmy z kolegami oczywiście od nich, wypróbowując całą kolekcję „cierników” w pocie czoła i na przysłowiowe pęczki wiązanych i cyzelowanych w czasie przygotowań jeszcze w Polsce. Ale „jeziorko” spłatało nam figla i jego woda była jakby martwa, nie działo się kompletnie nic. Nie było żadnych oznak żerowania drapieżników. Dopiero po pewnym czasie zauważyłem, że na powierzchni pojawiają się trącone stynki (takie po kilkanaście cm długości). Rybki były na wpół martwe, jeszcze się poruszały, ale już wypływały na powierzchnię. Najpierw pomyślałem, że sprawcami zamieszania były mewy, ale sytuacja powtórzyła się kilka razy, więc stynki musiały wypływać na skutek uderzenia drapieżnika. Czyli sprawa była jasna, mieszkańcy jeziora dziś uganiali się za białorybem ogórkowym, a nie za kolczastym. I stynkopodobne ołówki uratowały sytuację, jak też nasze wędkarskie skóry i całą resztę anatomii. Po niecałej godzinie rzucania zaciąłem łososia, a chwilę później – pstrąga arktycznego. Zawsze warto mieć w pudełku coś innego niż to, co wydaje się być numerem jeden!

wobler bezsterowy 5

Wobler ołówkowy to dziś przynęta szeroko znana i stosowana. Naturalne jest więc, że pojawiło się sporo modyfikacji klasycznego kształtu, który opisałem wcześniej. Nie ma się co dziwić, bo choć zdarzają się udziwnienia na siłę, to jednak podstawowym celem modyfikowania dobrych przynet jest dopasowanie ich do pewnych konkretnych warunków. A ja mam w pudełku zarówno oryginały w swoim podstawowym kształcie, jak i wersje zmodyfikowane. Są to m.in. przypominające cygara produkty Spinnexu, rękodzieła trociowych rzemieślników, jak np. woblery z Czarnego, wydłużone modele proponowane przez Salmo czy szwedzkie Glassaxy, cygarowate ale bez ścięcia po bokach.
Mając taki asortyment wabików mogę dobrać konkretny model do danych warunków. Oczywiście paleta barw jest w każdym przypadku taka jak wcześniej opisałem: trzy plus jeden.
Jakie warunki skłaniają mnie do sięgnięcia po jakie modele? Otóż Salmo sprawdza się zarówno w Skandynawii jak i w Polsce, gdy jest dużo tubisów. Jest on najdłuższy ze wszystkich. Z kolei na bardzo płytkie wody albo gdy trzeba przynętę poprowadzić pomiędzy morszczynami a powierzchnią, jak to jest typowe dla wybrzeża skandynawskiego, stawiam na modele polskich wytwórców, zwłaszcza te z Czarnego oraz po Spinnexy. Oba są dość lekkie i dają się prowadzić przy powierzchni nawet z dłuższymi „przestojami” na opad. Notabene podobne warunki występują w płytkich jeziorach szczupakowych, gdzie trzeba przeprowadzić wobler nad podwodnymi łąkami sięgającymi prawie do powierzchni wody. Z kolei gdy muszę łowić nieco głębiej (1–1,5 m pod powierzchnią) rewelacyjnie spisują się szwedzkie Glassaxy. Są one dość ciężkie, bo ważą po ok 35 g, dzięki czemu można nimi daleko rzucać i prowadzić – jak na trociowe warunki – głęboko.

wobler bezsterowy 4

Bardzo daleko odeszliśmy od czasów, kiedy to wobler musiał mieć ster, a trocie łowiło się tylko w rzekach. Na szczęście postęp w wędkarstwie jest stały, bo dzięki temu nigdy nie stanie się ono nudne. Oby tylko ryb nie zabrakło! Czasy są bardzo trudne dla polskiego wędkarstwa, cieszyć się z nich mogą chyba tylko biura podróży wysyłające wędkarzy za granicę na łowiska prawdziwie rybne. Jestem jednak dobrej myśli. Już niebawem zapadną ważne dla nas wszystkich decyzje, które ukształtują polskie wędkarstwo na wiele lat naprzód. I mam nadzieję, że będą to decyzje zgodne z prawem i zdrowym rozsądkiem.