Czas podsumowań …

Rok 2013 był dla mnie bogaty w wydarzenia i... ryby złowione zarówno w Polsce, jak i za granicą. Kilka razy miałem okazję przekonać się także, że wędkarz uczy się przez całe życie, a polska szkoła spinningu niekoniecznie jest „jedynie słuszną".

Czas  podsumowan 

Podczas wędkarskich wojaży, tych bliskich i tych dalekich, nigdy nie ograniczam się tylko do łowienia ryb czy też nakręcenia jak najlepszego materiału do produkcji filmowych spod znaku WMH. Staram się również wrócić bogatszy o nowe wędkarskie doświadczenia. Czasami podpatruję innych wędkarzy i dość często udaje mi się przywieźć do domu nie tylko pamiątkowe zdjęcia, ale także kolejny nowy dla mnie temat do zgłębienia. Nowinek szukam też w sklepach wędkarskich. Gdy uda mi się upolować coś nieznanego i wyjątkowego, prawdziwa zabawa dopiero się zaczyna.
Nowe przynęty, których prowadzenia się uczę, i nowe techniki wędkowania testuję na wodach rybnych, gdzie duża powtarzalność brań pozwala wysnuć prawidłowe wnioski z nauki. Dopiero potem te przynęty, które mam już przetestowane, zabieram nad wody trudne, gdzie ryba jest, ale trzeba na nią zapracować. Gdy i tam się sprawdzą, na stałe znajdują miejsce w moim pudełku.
W minionym roku również czegoś się nauczyłem...


Szwed też potrafi


Niektórzy polscy wędkarze patrzą z góry na szwedzkich kolegów. Uważają, że otoczeni bezmiarem rybnych wód nie czują oni potrzeby doskonalenia warsztatu technicznego. Dla wielu Polaków jest niezrozumiałe, że Szwedzi często w ogóle nie potrafią łowić z opadu, a jeśli już wędkują „po naszemu", robią to kiepsko. Szkopuł jednak w tym, że Skandynawom polska szkoła łowienia z opadu nie jest specjalnie potrzebna, a w każdym razie nie jest najskuteczniejsza w polowaniu na tamtejsze drapieżniki. Mają inne sposoby i to znacznie bardziej efektywne. Przekonałem się o tym naocznie podczas czerwcowego wyjazdu na sandacze.
Czas  podsumowan2Miejscowi wprawili mnie w podziw wynikami osiąganymi podczas łowienia metodą vertical jigging, czyli spinningowaniem w pionie. Miałem możliwość obserwować prawdziwych mistrzów, a ich skuteczność zwaliła mnie z nóg. Nie dość, że łowili dużo więcej od naszej ekipy, to jeszcze selektywnie – tylko duże ryby! Zauroczony tym, co wyczyniali Szwedzi, postanowiłem opanować tę technikę połowu, aby stosować ją tam, gdzie jest to dozwolone. Czyli na pewno na łowiskach zagranicznych. A co z Polską? Przed napisaniem tego artykułu przeczytałem jeszcze raz dokładnie obowiązujący Regulamin Amatorskiego Połowu Ryb dostępny na stronie internetowej PZW. Nie znalazłem w nim najmniejszej wzmianki o łowieniu w pionie, ani przez słynne „ciągłe" opuszczanie i podnoszenie, ani w żaden inny sposób. Innymi słowy – metoda nie jest zakazana na wodach, którymi zarządza nasz Związek.
Na czym polega łowienie w pionie? Wbrew pozorom nie ma nic wspólnego ze słynną „metodą" oko–kolano, czyli barbarzyńskim wyszarpywaniem ryb. Vertical jigging opiera się na manipulowaniu przynętą (np. na główce jigowej) za pomocą delikatnych ruchów nadgarstka, w pionie i trochę na boki. Dokładnie tak, jak podczas łowienia podlodowego, ale przy użyciu mormyszki, a nie blachy!
Opanowanie techniki wędkowania to tylko fragment układanki. By łowienie było owocne, należy najpierw znaleźć ryby i napłynąć dokładnie nad nie. Do tego celu niezbędna jest echosonda, którą trzeba umieć bezbłędnie czytać, by namierzyć odpowiednie miejsce, ławicę ryb i stojące pod nią, ale nie na dnie, drapieżniki.
Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że na tym koniec. Otóż w ten sposób łowi się nie z zakotwiczonej nieruchomo łodzi, tylko wolno dryfującej. Gdy wiatr jest silny, przydaje się dryfkotwa. Do precyzyjnych korekt kursu nieodzowny jest silnik elektryczny, najlepiej sterowany nogami, ale można sobie z powodzeniem poradzić także z tradycyjnym układem.
Już z tego z konieczności skrótowego opisu wynika, że vertical jigging tylko z pozoru jest prosty, podobnie zresztą jak każda inna zaawansowana technicznie metoda. Do skutecznego łowienia tą metodą – a w rybnych wodach można mieć efekty naprawdę imponujące – niezbędne jest zgranie szeregu kluczowych elementów. Choć początki miałem obiecujące, to wiem, że czeka mnie jeszcze co najmniej kilka sezonów treningów, zanim zacznę łowić tak jak Szwedzi.
Wśród „odkrytych" przeze mnie w minionym roku przynęt trzy zasługują na szczególną uwagę. Są to spoon ABU Taneli, duża spinningowa mucha i jig-wobler. Ta trójka niejednokrotnie ratowała mój wędkarski honor, gdyż pozwoliła złowić ryby w trudnych i nietypowych warunkach.


Szwedzka „łyżka"


Czas  podsumowan3Zeszłoroczna susza, która dotknęła chyba całą Europę, spowodowała, że gdziekolwiek bym nie pojechał, zawsze musiałem się borykać z wędkarskimi problemami wynikającymi właśnie z niżówki.
Jak się łowi w takich warunkach, wie chyba każdy wędkarz. Rzeka z niską wodą odsłania co prawda wszystkie swoje tajemnice, pozwala na precyzyjne określanie potencjalnych stanowisk ryb, ale z drugiej strony te stanowiska to na ogół istne barykady z zielska, korzeni, kamieni i temu podobnych „przyjemności". Na jeziorach nie jest wcale lżej, bo mocno zarastają, a ryby na skutek wysokiej temperatury wody niechętnie reagują na tradycyjne przynęty.
Kiedy w kwietniu wybrałem się na skandynawskie trocie i łososie, woda w tamtejszych rzekach już od jesieni była bardzo niska. Jak łatwo się domyśleć, ryby stały w głębszych rynnach pochowane za kamieniami. Sprawdzała się trociowa klasyka wypróbowana nad naszymi rodzimymi rzekami. W większości stanowisk świetnie zdawały egzamin lekkie jak na Skandynawię (normalnie łowi się tam w dużym uciągu) wahadłówki zrobione z blachy o grubości 1–1,5 mm.
Schodząc w dół rzeki, natrafiłem na rozległe, szerokie rozlewisko, które przy normalnym stanie wody tworzyło piękną płań pomiędzy wartkimi odcinkami rzeki. Teraz jednak woda w nim prawie stała, dno było pokryte naniesionymi z góry patykami, a jakby tego był mało zaczynała wyrastać z niego trawa. Każdy rzut blachą kończył się zerwaniem przynęty, zaczepem, a w najlepszym przypadku wyjęciem zielska. Zniechęcony tym ominąłem miejscówkę i poszedłem dalej.
Później, wracając już do samochodu, spotkałem uradowanego Szweda, który z tego na pozór nieciekawego fragmentu rzeki wyjął trzy duże ryby. Czas  podsumowan5Wędkarz okazał się bardzo życzliwy i rozmowny, nie robił tajemnicy ze swojej przynęty. Nawet więcej, dał mi jedną, za co zrewanżowałem mu się wahadłówką-rękodziełem znad trociowych rzek polskiego Pomorza. I tak oto do mojej kolekcji trafił kolejny już spoon, tym razem ABU Tanelli (coraz bardziej przekonuję się do tego rodzaju wabików!). I choć zbierałem się już do odjazdu, nie mogłem przecież oprzeć się pokusie... Jeszcze tego samego dnia na otrzymaną od sympatycznego Skandynawa błystkę złowiłem pięknego łososia.
Bogatszy o to doświadczenie, wędkując latem na pomorskich rzekach trociowych, nie omijałem płytkich, zarośniętych, wolnych rozlewisk, lecz obławiałem je spoonem rodem ze Szwecji. Dzięki temu przy niskiej wodzie udało mi się przechytrzyć ładnego srebrniaka i to w miejscu, z którego wcześniej na pewno bym zrezygnował.


Irlandzki sierściuch


Czas  podsumowan6Zielona Wyspa szczupakiem i pstrągiem stoi, oczywiście jeśli chodzi o wody śródlądowe. Łowienie w tamtejszych przebogatych w ryby wodach morskich to zupełnie inny temat, rozległy jak – nomen omen – ocean.
Susza, o której wspomniałem wcześniej, dosięgła także Irlandii, gdzie wybraliśmy się z wędką i kamerą. Choć łowiłem wspólnie z Jackiem Gornym i Tomkiem Kurmanem, zawodowymi przewodnikami, nie było łatwo. Płytkie, zarośnięte wody wystawiały nasze umiejętności na nielichą próbę. Trzeba się było nakombinować, aby dorwać coś ładnego. Duże szczupaki pochowane były na płytkich podwodnych łąkach, na których zielsko wyrastało aż do powierzchni. Nie było zatem wielkiego wyboru: na pierwszy ogień poszły pływające slidery, które prowadziliśmy w korytarzach między kępami zielska. Gdy jednak szczupaki przestały reagować i na to, postanowiliśmy wypróbować działanie... sztucznych much. Od lat nasi i nie tylko nasi muszkarze łowią w ten sposób okazałe esoksy, dlaczego więc nam miałoby się nie udać?
Czas  podsumowan4Gdy Jacek wyjął swoje muchy z pudełka, trochę się wystraszyłem. Namoknięte i posczepiane kotwicami przypominały bardziej truchła chomików połączone z indiańskimi skalpami niż przynęty wędkarskie. Dopiero wrzucone do wody przestawały straszyć, a zaczynały wabić szczupaki. Pora jednak na konkrety.
Używane przez nas muchy spinningowe nie tonęły, tylko „zawieszały" się w wodzie. Kotwiczka schowana była w sierści, dzięki czemu przynętę tę można było prowadzić bardzo wolno nawet w gęstej roślinności. Co ważne, do wykonania takich much używa się jedynie naturalnej sierści, która chłonie wodę. Po namoknięciu mucha jest ciężka i dobrze się nią rzuca (odwrotnie niż w metodzie muchowej, gdzie wykorzystuje się nienasiąkające syntetyki). Marginalne znaczenie ma tu bardzo lekka plastikowa główka.
Przynętę prowadzi się bardzo wolno z licznymi przestojami, podszarpując delikatnie co jakiś czas „z nadgarstka". Mucha zatrzymana „napusza się" (zwiększa swoją objętość), a szarpnięta – maleje (sierść skleja się). Takie naprzemienne kurczenie się i rozprężanie znakomicie wabi szczupaki.
Warto pamiętać o tym, kiedy w Polsce staniemy nad jeziorem nie tylko płytkim i zarośniętym, ale także takim, którego najstarsi mieszkańcy przestali już zwracać uwagę na wszystkie stosowane przez okolicznych spinningistów przynęty. Właśnie nietypowa w naszych warunkach sztuczna mucha może skłonić „zblazowane" drapieżniki do aktywności. Jest to także znakomite pole do popisu dla wędkarskich majsterkowiczów.
Sprzęt spinningowy ze względu na dużą wagę namoczonej muchy i fakt łowienia w zielsku musi być odpowiednio mocny: wędka o ciężarze wyrzutu do 40–50 g, plecionka o średnicy 0,20–0,22 mm.


Agresywna hybryda


Na jesieni wspólnie z kolegą obławiałem urokliwe głębokie jeziorko, które słynęło z dużych okoni. Liczba łodzi na wodzie świadczyła o tym, że nie tylko my liczyliśmy na spotkanie z garbusem. Do wody leciała cała gama wędkarskich świecidełek – gumy, woblery, małe wahadłówki i obrotówki. Co jakiś czas widziałem holowaną rybę, a raczej rybkę. Nie dość, że na jeziorze była duża presja, to jeszcze moje przynęty miały dodatkową konkurencję w postaci potężnych stad drobnicy. Małe rybki zaczęły już przed zimą gromadzić się w olbrzymie ławice, a pod nimi stały pojedyncze garbusy i grube szczupaki. W takim zagęszczeniu pokarmu drapieżnik nie musiał się zbytnio wysilać, aby coś podjeść. Z jednej strony wiadomo było, gdzie ryby są, z drugiej jednak ciężko było się do nich dobrać... Wiedziałem, że muszę podać im coś, co będzie na tyle prowokujące, że wygra rywalizację z naturalnym pokarmem i z przynętami innych wędkarzy. To musiało być coś wyjątkowego, niepowtarzalnego.
Grzebiąc w skrzyniach z przynętami, wypatrzyłem w gąszczu posczepianych kotwiczkami skarbów kilka sztuk jig-woblerów. Kupiłem je kiedyś w duńskim sklepie wędkarskim, potem parę razy nimi rzuciłem i... schowałem na dnie pudełka. Teraz postanowiłem kolejny raz dać im szansę. Zapiąłem jeden z nich na agrafkę. Po pierwszym dużym okoniu okazało się, że jestem najmniej lubianym wędkarzem na wodzie... Drugi wabik dałem koledze, który szybko potwierdził łowność przynęty, wyjmując 45-centymetrowego garbusa. Po godzinie znowu skupiłem na sobie zawistne spojrzenia, łowiąc przyzwoitego szczupaka.

Czas  podsumowan7
Jig-wobler można prowadzić na wiele sposobów. Ołowiana główka umożliwia łowienie nim z opadu jak gumą. Z kolei dzięki sterowi tylna część pracuje jak wobler. Gdy ciężki przód opadnie na dno, to pływający tylny segment przynęty z kotwiczką unosi się nad nim.

Jig-wobler można także prowadzić jednostajnie. Zachowuje się wtedy jak zwykły łamany wobler, a mieszcząca się w ogonie grzechotka wydaje wabiące dźwięki. Sama radość! Moim zdaniem najefektywniejsze jest połączenie tych metod. Właśnie w ten sposób łowiłem ryby na wspomnianym jeziorku. Wykorzystując możliwość prowadzenia przynęty niczym gumy, prowadziłem ją ostrymi skokami w toni tuż pod zgromadzoną drobnicą. W odróżnieniu od silikonowych wabików jig-wobler dawał bardzo wyraźne szybkie wibracje, hałasując przy tym grzechotką zarówno w czasie opadania, jak i szybkiej wędrówki w górę. Najwyraźniej tego dnia ryby potrzebowały takich mocnych bodźców. Dzisiaj już mam „nieco" więcej tych przynęt i zamierzam przetestować je na rzecznych salmonidach.

Na świecie jest wiele takich mało znanych u nas przynęt. Polscy wędkarze zapatrzeni w kilka popularnych wzorów rzadko sięgają po coś innego. Najczęściej przyczynami są nieufność i brak wiedzy o technikach prowadzenia takich nowinek. Na pewno okazją do rozproszenia choć części wątpliwości będą najbliższe targi wędkarskie w Poznaniu, gdzie na olbrzymim basenie będzie można obejrzeć pracę różnorodnych wabików.