Mętnookie z jezior

Mamy już czerwiec, a więc gorączka sandaczowa w pełni. Co takiego jest w tych rybach, że wędkarze za nimi szaleją?

Nie można przecież powiedzieć o nich, że są to superwojownicy. Porównywalnej wielkości szczupak jest dużo mocniejszym przeciwnikiem. Czy cały ich czar tkwi w tym elektrycznym pstryknięciu w kij w momencie brania? A może ich urok polega na tym, że są nieobliczalne i wymagają od nas ciągłego dopasowywania się do zmieniającej się sytuacji na wodzie.

Aby w miarę skutecznie łowić mętnookie, bez względu na to, gdzie wędkujemy: na rzece, zbiorniku zaporowym czy jeziorze, należy przede wszystkim bardzo dobrze poznać łowisko. Zlokalizować miejsca, w których sandacze występują, a następnie obserwować ich zwyczaje. Metodą prób i błędów należy sprawdzać, na co reagują i w jakich porach doby żerują. Dlatego warto skupić się na jednej wodzie i próbować ją rozgryźć. Ja najbardziej lubię polować na sandacze na dużych, głębokich jeziorach. Wprawdzie w tego typu wodach mętnookie są dość trudne do złowienia, za to można tu trafić prawdziwe okazy.

W poznaniu zwyczajów jeziorowych sandaczy bardzo pomogła mi metoda vertical jigging, którą zgłębiam od kilku lat. Jest ona popularna zwłaszcza w krajach skandynawskich. W największym skrócie polega na ciągłym pływaniu i szukaniu drapieżników przy użyciu echosondy. Po namierzeniu ryby trzeba bardzo precyzyjnie na nią napłynąć i sprowokować do ataku dużą jaskółką prowadzoną w pionie. Bez względu na to, czy łowię metodą wertykalną czy tradycyjnie z rzutu, namierzenie ryb za pomocą echosondy to podstawa. Nie ma co się oszukiwać, łowienie bez elektroniki na łodzi to wędkowanie po omacku. Oczywiście da się, ale wymaga dużo więcej czasu na rozpoznanie wody i nigdy nie będzie tak efektywne, jak przy użyciu sonaru.

Dużo łatwiej jest poradzić sobie bez elektroniki na płytkich zbiornikach zaporowych i oczywiście rzekach. Jeziora rządzą się swoimi prawami. Na łatwych do namierzenia przybrzeżnych spadkach i podwodnych górkach przez większość doby możemy się spodziewać jedynie małych i średnich mętnookich drapieżników. Prawdziwe okazy są samotnikami. Żerują głównie w toni i trzymają się w pobliżu stad białorybu. Czasami, zwłaszcza pod wieczór i nocą, wychodzą żerować na płytkie górki. Większość dnia spędzają wklejone w dno. W tym czasie są bardzo trudne do złowienia, a jeżeli już się to uda, prędzej przechytrzymy je z rzutu niż metodą wertykalną.

Często zdarzało mi się, że namierzałem dużego sandacza leżącego na dnie. Opuszczałem mu wertykalnie jaskółę, a on leniwie się do niej podnosił, obserwował, po czym z powrotem siadał na dnie. Tego typu zachowanie jest bardzo częste i świadczy o tym, że ryba nie żeruje. Można ją tylko spróbować sprowokować mocnym uderzeniem. W tym celu odstawiam od niej łódkę na odległość rzutu, zakładam koguta lub niewielką gumkę zbrojoną ciężko w główkę 35 g i przystępuję do tradycyjnego „trzęsienia ziemi”. Jeżeli to nie poskutkuje, to trzeba poczekać, aż mętnooki zacznie żreć.

Najlepiej jest trafić na moment, gdy zaobserwujemy na echosondzie, że drapieżnik jest lekko podniesiony nad dnem. To wyraźny sygnał, że czeka na swoją zdobycz. Wtedy bez znaczenia jest to, jaką technikę zastosujemy, nasze szanse na sukces są bardzo duże. W takiej sytuacji łowimy przy dnie, nie ma więc problemu z wyczuciem głębokości prowadzenia gumy. Ważne jest dopasowywanie sposobu prezentacji przynęty do tego, czego w danym momencie „chce” sandacz.

Ponieważ nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi, dobrze jest podczas jednego rzutu mieszać techniki. I tak po zarzuceniu pozwalam przynęcie opaść na dno, a następnie ostro ją podbijam ruchem szczytówki z jednoczesnym wybraniem linki z kołowrotka. Po jej opadzie na napiętej plecionce zaczynam prowadzenie ślizgiem, wykonując kilka wolnych obrotów korbką, a następnie podrywam gumę, podwójnie podbijając ją szczytówką i wybierając luźną linkę. Gdy to nie przynosi oczekiwanego rezultatu w postaci ataku ryby, robię to samo, ale staram się, by przynęta nie dotykała dna, ponieważ sandacz może stać 1–1,5 m nad nim. Jeżeli nadal nic się nie wydarzy, zaczynam kombinować z szybkością opadu, zmieniając ciężar główki. W następnej kolejności idzie zmiana wielkości gum. Z klasycznego opadu łowię najczęściej przynętami o długości10–15 cm, ale gdy ryby wybitnie grymaszą, sięgam po modele nawet 20-centymetrowe.

Polując na okazy, rzadko zakładam mniejsze 5–7-centymetrowe gumy, chociaż muszę przyznać, że są okresy, gdy są one wręcz niezastąpione. Dzieje się to głównie wtedy, gdy mętnooki kanibal zaczyna pożerać swoje potomstwo. Bez względu na wielkość przynęty w tej sytuacji dobieram modele niestawiające dużego oporu w czasie podrywania. Świetnie sprawdzają się rippery o delikatnej, ale szybkiej pracy ogonkowej, modele lusterkujące bokami, jak również jaskółki i plemniki.

Sprawa się jeszcze bardziej komplikuje, gdy echosonda pokaże w toni ławicę drobnicy, a pod nią pojedynczy duży łuk. Przy wędkowaniu w pionie, gdy ma się już na koncie wypływane setki godzin, nie ma problemu z przechytrzeniem tak usytuowanego sandacza. Pelagic vertical jigging został wymyślony właśnie na takie sytuacje. Gorzej z łowieniem z rzutu. Wyczucie głębokości, na jakiej prowadzimy przynętę, wymaga wprawy. Początkującym w tej metodzie proponuję, żeby zaobserwowali przy łodzi, jak szybko opada im guma i po zarzuceniu odliczali czas do zamknięcia kabłąka. I tak np., gdy chcemy łowić na głębokości 6 m, a zestaw opada 1,5 m/s, zaczynamy prowadzenie po 4 s.

W toni łowię równomiernie, zwijając linkę z 2-sekundowymi przestojami i delikatnymi podbiciami ze szczytówki. Mając na względzie to, że drapieżniki patrzą do góry, lepiej poprowadzić wabik za wysoko niż za nisko. Przy takim wędkowaniu używam gum o długości 15–20 cm uzbrojonych w główki o ciężarze od 10 do 22 g. Jako pierwsze do wody lecą przynęty lusterkujące, kolebiące się na boki niczym wobler. Na drugi ogień idą gumki bez pracy własnej, czyli jaskółki, plemniki, itp. Oczywiście te modele prowadzę inaczej. Staram się ich za wysoko nie wybijać, ale cały czas podbijam. Na wykresie ich praca przypominałaby zęby piły.

Często jest tak, że gdy zaczyna zmierzchać, ciężko jest namierzyć dużego sandacza na tradycyjnej sondzie. Na bocznych skanach je widać, ale napłynąć na nie jest trudno. Świadczy to o tym, że drapieżnik jest w ruchu, aktywnie poszukuje ofiary w górnych partiach wody, nierzadko przy samej powierzchni. Teraz przychodzi czas na obławianie podwodnych górek, płytkich blatów i okolic wysp i półwyspów. Duża, ok. 20-centymetrowa guma prowadzona do 2 m pod powierzchnią to wg mnie w takich okolicznościach klasyka. W tym przypadku nie boję się gum ostro pracujących, bo zazwyczaj od takich zaczynam. Gdy łowię po ciemku, to im przynęta robi więcej zamieszania w wodzie, tym lepiej. Sandacze pewnie atakują takie wabiki, a ich brania są atomowe.

Po wielu dniach spędzonych na poszukiwaniu jeziorowych sandaczy zauważyłem pewną cykliczność w ich zachowaniu. Środek dnia jest nieciekawy, ryby są przyklejone do dna. Po południu zaczynają się podnosić, ale cały czas są głęboko. Przed wieczorem spotykam je w toni pod ławicami białorybu, a gdy zaczyna się ściemniać, łowię je w górnych partiach wody. Koło północy zabawa się kończy. Przed świtem mętnookie znów zaczynają być aktywne, ale bliżej dna. Potem na nim osiadają i koło się zatacza. Tak się dzieje, gdy pogoda jest stabilna. Sandacze są bardzo czułe na skoki ciśnienia i przechodzące fronty. W niesprzyjających warunkach potrafią przez wiele dni nie żerować. Powrót do normalności też zabiera im trochę czasu. Dlatego planując wyprawę, dobrze jest prześledzić aktualne warunki pogodowe.

 

Tekst: Paweł Mirecki

Rysunki: Paweł Smak

Wystąpił: Robson